A+ A A-

Warsaw Prog Days V w Progresji

Zapraszamy do lektury relacji z piątej edycji festiwalu Warsaw Prog Days, który odbywa się w warszawskim klubie Progresja Music Zone. Uczestnikami tej edycji festiwalu były zespoły Soundforged (Warszawa), Arkentype (Norwegia), Rendezvous Point (Norwegia), a gwiazdami HAKEN (Wielka Brytania) oraz COLLAGE (Warszawa). Redakcję ProgRock.org.pl na koncercie reprezentowali Gabriel Koleński i Bartłomiej Musielak, którzy relację napisali, oraz Michał Majewski - autor zdjęć.


GABRIEL KOLEŃSKI: Odbywający się dość regularnie już od kilku lat festiwal Warsaw Prog Days w stołecznym klubie Progresja jest w zasadzie stałym i całkiem jasnym punktem na krajowej mapie wydarzeń progresywnych. Organizowany z różnym rozmachem (może nie coraz większym, ale też nie malejącym), trzyma mniej więcej stały, moim zdaniem, wysoki poziom. Co się stało, że tym razem frekwencja była tak skromna? Ciężko powiedzieć. Sobota, najlepszy możliwy dzień tygodnia, ładna pogoda, w razie czego dojazd bezproblemowy (zwłaszcza jak się mieszka 2 km od klubu, hehe). Skład głównie zagraniczny, zacny z jednym wyjątkiem, ale o tym później. Właściwie wszystko na swoim miejscu. Nie mi rozstrzygać przyczyny takiej a nie innej sytuacji, ale kogo nie było, może żałować. Zacznijmy od początku.

BARTŁOMIEJ MUSIELAK: Nic dodać, nic ująć. Frekwencja niezrozumiale niska, a skład wyjątkowo interesujący. Nie trzeba mieszkać 2 km od klubu, bo dla mnie nawet te około 400 km nie stanowiło problemu. To był mój pierwszy Warsaw Prog Days i zarazem bardzo udany, ale przejdźmy już do właściwej relacji…

GK: Niestety początek koncertu to duża, około 40-minutowa obsuwa czasowa, nie wiadomo czym spowodowana, tym bardziej zaskakująca, że w Progresji standardem są raczej punktualne występy. Po wejściu na salę (mimo słabej frekwencji, festiwal odbywał się na Main Stage) oczom publiczności ukazał się, już po przygotowaniu się oczywiście, młody polski zespół Soundforged. Panowie sami się przyznali, że grają razem od roku i są zaskoczeni możliwością uczestniczenia w takim wydarzeniu. Niestety troszeczkę słychać, że zespół jeszcze nie do końca jest zgrany. Absolutnie nie umniejszam umiejętności samych muzyków, szczególnie gitarzyście wróżę karierę, ale jest jeszcze nad czym pracować jeśli chodzi o współpracę poszczególnych instrumentów. Nie do końca przekonał mnie również głos wokalisty. Zabawne, że skrzypce (!!), na których grał było słychać dużo lepiej niż jego wokal. Muzycznie Soundforged zaprezentował raczej nowoczesną odmianę rocka progresywnego z obowiązkowymi w dzisiejszych czasach metalowymi wtrętami oraz lekkim ukłonem w stronę przeszłości, choć to ostatnie chyba głównie za sprawą skrzypiec. Zgodnie z informacją od wokalisty, ostatni utwór był inspirowany twórczością Haken, może dzięki temu był najciekawszy. Po mniej więcej 30 minutach zespół opuścił scenę.

BM: Właściwie Gabriel napisał wszystko co trzeba o tym występie. Początkujący zespół Soundforged zaprezentował się na sporym wydarzeniu i w sporej sali, przed skromną (jak na Progresję) ale wciąż dość liczną publicznością. I stres troszkę muzyków zjadł. Nie znałem ani jednego utworu tej warszawskiej grupy przed koncertem, a jednak wyłapałem, że niektóre partie całkiem poważnie się chłopakom rozjechały. Nie przeszkadzał mi natomiast specjalnie wokal, choć nie było w nim nic specjalnego. Od jakiegoś czasu zresztą uważam, że zdecydowana większość polskich kapel progresywnych, z pozytywnymi wyjątkami, wokalnie brzmi dokładnie tak samo, czyli średnio. Ani to wokal wybitny, ani specjalnie charakterystyczny, powiedzmy – poprawny i nieprzeszkadzający reszcie. Zespół zagrał w sumie chyba trzy utwory, rozbudowane i długie. Tu również zgadzam się z Gabrielem - każdy kolejny ciekawszy od poprzedniego, z ostatnim na czele.

GK: Następny występ był nieco zaskakujący (przynajmniej dla mnie), zdecydowanie najcięższy i niestety zdecydowanie najmniej dojrzały muzycznie. Zabawne, że też takie dwie cechy poszły tu ze sobą w parze. Arkentype to również młody zespół, ale dla odmiany pochodzący z Norwegii. Sugestia Bartka Musielaka, z którym miałem przyjemność przebywać na festiwalu, że mogą to być „szatany” okazała się całkiem słuszna, aczkolwiek bardziej przychyliłbym się do określenia „szatanki”, ponieważ bardziej z czymś takim mieliśmy do czynienia. Nie wiem w jakim wieku są członkowie Arkentype, więc nie chcę rzucać złośliwych komentarzy o trudach wieku dojrzewania, ale muzycznie to chłopaki są maksymalnie w gimnazjum. Trochę metalcore’u, trochę emo, trochę djentu (to ostatnie podpowiedział mi Bartek) i dziwnych ciuchów (basista miał na sobie coś co przypominało jednorazowy fartuch z kapturem) i otrzymujemy pomysł na kolejny identyczny zespół jakich wiele. A właściwie brak jakiegokolwiek oryginalnego pomysłu na siebie. Gdy wokalista wrzeszczał to jeszcze było do zniesienia, gdy zaczynał śpiewać lub deklamować, a były i takie akcje, to robiło się już znacznie gorzej. I nie wystarczy wziąć basistę na barana (cel działania – absolutnie nieznany). Nie pomoże również zejście na parkiet i granie w otoczeniu publiczności. Drodzy koledzy, to nie jest rok 1989, a Wy nie jesteście Youth Of Today (nie pytajcie, nie jesteście na to gotowi).

BM: Faktycznie kilka tych rzeczy, o których wspomniał Gabriel napomknąłem. Jednocześnie muszę z ręką na sercu przyznać, że wykazałem się zdecydowanie mniejszą cierpliwością niż on jeśli chodzi o zespół Arkentype. Wytrwałem na sali niecałą połowę tego występu. Po pierwsze dlatego, że wokalista zwyczajnie fałszował. Kiedy krzyczał i próbował (!) growlować było to jeszcze znośne, ale za każdym razem, kiedy śpiewał… już nie. Po drugie zespół bardzo słabo się nagłośnił, partie instrumentów zlewały się w jedno. Sample gitar, klawiszy i innych elektronicznych przeszkadzajek wraz z głośnymi w stosunku do bębnów gitarami tworzyły nieznośną ścianę dźwięków. I wreszcie po trzecie zbitek gatunkowy jaki zaprezentowali Norwedzy kompletnie do mnie nie przemówił. Jestem fanem nowoczesnych odmian metalu progresywnego, w tym djentu, ale w wykonaniu Arkentype kompletnie to do mnie nie przemówiło.

GK: Kolejnym punktem wieczoru był również norweski i również młody zespół Rendezvous Point, na szczęście na zupełnie innym poziomie muzycznym i rozwojowym, jeśli mogę się tak wyrazić. Zespół istnieje od kilku lat, w zeszłym roku wydał swój debiutancki album „Solar storm”, a w Polsce pojawili się już drugi raz i to w bardzo krótkim czasie (za pierwszym razem supportowali Leprous, również w Progresji, w październiku zeszłego roku). Jednak rodacy Arkentype prezentują inne podejście do muzyki, przede wszystkim bardziej dojrzałe. Powiem szczerze, że był to pierwszy w pełni profesjonalny występ tego wieczoru. Potężne, ale selektywne brzmienie, wreszcie wokalista, który nie ginął w serwowanej przez zespół ścianie dźwięków tylko potrafił ją należycie ujarzmić. Generalnie muszę pochwalić Geirmunda Hansena, nie tylko za umiejętności wokalne, ale również za charyzmę i zdolność przyciągania uwagi (bardzo drobne rzeczy – gesty, ruchy, miny, ale bardzo ważne w tym fachu). Rendezvous Point gra dosyć ciężką, ale jednak melodyjną i chwytliwą muzykę z pogranicza rocka i metalu progresywnego. Utwory bardzo ładnie płynęły jeden po drugim, często ostro kopiąc po tyłku, bo w twórczości tych Norwegów tkwi mnóstwo energii. W dobie modnej ostatnio poprawności politycznej nie wypada o tym mówić, ale nie umiem się powstrzymać, bo ten zespół miał jeszcze jeden silny atut na froncie. W zespołach progresywnych rzadko zdarzają się kobiety, a co dopiero basistki. Nie ukrywam, że widok Gunn-Hilde Erstad był bardzo przyjemny i umilał oglądanie występu Rendezvous Point, przynajmniej męskiej części publiczności. No to powiedziałem, teraz już możecie mnie ściąć bez wątpliwości. 40 minut zleciało jak z bicza strzelił i czekała nas kolejna przerwa.

BM: To nie była moja pierwsza przygoda z Rendezvous Point w wersji koncertowej, bo miałem przyjemność zobaczyć ich na koncercie, o którym wspomniał Gabriel (z Leprous). Wtedy zespół otwierał koncert i spisał się przynajmniej dobrze, tym razem jednak muszę pochwalić ich podwójnie. Zdaje mi się, że z Leprous była to ich pierwsza europejska trasa, nabrali sporo doświadczenia i teraz było to widać jak na dłoni. Lepszy odbiór zapewniło bardzo dobre i selektywne nagłośnienie oraz najciekawsze jak dotychczas kompozycje. Grupa promuje swój debiutancki album „Solar Storm”, którego recenzję mam nadzieję niedługo napisać. Utwory z niego, takie jak „Para” czy „Mirrors” wyłapałem już w czasie koncertu, reszty jeszcze po tytułach nie wymienię. Koncert trwał niecałe 40 minut, więc zakładam, że usłyszeliśmy prawie cały ten album. Rendezvous Point to zgrabne połączenie metalu i rocka progresywnego, przepełnione energią i niepozbawione technicznych popisów instrumentalistów. „Pojedynek” na gitarę i klawisze w jednym z utworów podobał mi się niesamowicie, ale muszę przyznać, że wszyscy muzycy spisali się na medal. Niektórzy dodatkowo bardzo ładnie wyglądali, ale to już napisał Gabriel. Dla mnie był to drugi i pewnie nie ostatni koncert tej norweskiej grupy. Warto na nich zwrócić uwagę i śledzić ich karierę, bo potencjał mają bardzo duży i jeśli nadal będą się tak dobrze rozwijali – będą jeszcze bardzo liczącym się zespołem na prog metalowej mapie.

GK: To był już moment gdy niejeden niecierpliwie przebierał nogami. Na Haken była zdecydowanie największa frekwencja, tak jakby większość zgromadzonych przybyła głównie na ich koncert. Byłem mile zaskoczony jak szczegółowo przygotowali wszystko Anglicy. Najnowszy ich album, „Affinity” mocno nawiązuje do lat 80-tych, nawet jeśli nie zawsze muzycznie, to stylistycznie – okładka płyty, wszystkie oznaczenia, grafiki, wreszcie gadżety (nadruki na koszulkach i czapkach). Nawet kolorystyka strojów muzyków była dobrana do barw okładki albumu, zatem dominowała czerń i zieleń. Taka spójność robi wrażenie i sprawia, że odbiera się występ jako dobrze zgraną i pieczołowicie przygotowaną całość. Wisienką na torcie były okulary jakie wokalista zespołu, Ross Jennings, założył podczas „1985” (nie ma to jak gadżet z epoki – wielkie, oczywiście jasnozielone i świecące). Ale może zacznę od początku. Nie ukrywam, że przed koncertem przesłuchałem „Affinity” tylko dwa razy i nie byłem szczególnie zachwycony. Tym bardziej byłem zaskoczony jakiej siły nabrały te utwory na żywo. Aż nie chciało mi się wierzyć, że drzemie w nich tyle energii i ogromny potencjał koncertowy. Haken odegrał na żywo prawie całą najnowszą płytę i od samego początku nie brał jeńców. Nie wiem czy to zasługa potężnego, wręcz miażdżącego brzmienia czy nieprawdopodobnej precyzji z jaką zespół odgrywał każdy jeden fragment, każdą solówkę, pętlę, przejście, zawijas, pasaż i wszystkie partie wokalne. Jeśli chodzi o nowe utwory, na mnie osobiście największe wrażenie zrobiło „1985” (energia!!) i „Earthrise” (aż unosiło do góry, aż się chciało skakać, w sumie tego ostatniego nikt nie bronił). Ale Haken to nie tylko mordercza precyzja, ale też lekkość, przestrzeń. Po muzykach nie było widać szczególnego wysiłku w trakcie koncertu. Myślę, że zmęczenie wyszło z nich dopiero po występie, przynajmniej takie trochę sprawiali wrażenie, gdy dużo później wyszli do publiczności. Wracając do samego koncertu, przypuszczam, że nie tylko ja byłem pod wrażeniem możliwości technicznych, ale też zaangażowania i emocji jakie muzycy potrafili wywołać, wykorzystując do tego w sumie bardzo proste środki. Nie było żadnych ekranów, laserów, bajerów, tylko zwykłe światła i trochę dymu. Ale przy takim wykonaniu „Cockroach King” takie rzeczy po prostu nie są potrzebne. Swoją drogą, co za synchronizacja i przede wszystkim jeszcze raz precyzja, panowie! Co innego słyszeć te wszystkie wielogłosy w wersji studyjnej, gdy można to jeszcze sto razy poprawić, co innego zobaczyć jak zespół wykonuje to na żywo. Karkołomne, ale piękne. Tak, zagrali też „Pareidolia” i też było świetnie. Haken grał prawie dwie godziny, ale byłem tak zaabsorbowany i zachwycony ich występem (już dawno tak się nie darłem po każdym utworze), że dopiero gdy zeszli ze sceny spojrzałem na zegarek.

BM: Kolejny zespół, który miałem przyjemność zobaczyć po raz drugi. Choć w tym wypadku trudno mówić o słowie „przyjemność”, ponieważ pierwszy koncert Haken na jakim byłem najdelikatniej określić można mianem nieudany (Ino Rock Festival, 2014 roku). Fatalne nagłośnienie spowodowane spóźnieniem się na próbę, a co za tym idzie źle ustawione odsłuchy i w konsekwencji źle brzmiące niemal wszystkie utwory. Haken wtedy promował genialne „The Mountain” i zawiódł mnie po całości. Ale wychodzi na to, że zawsze warto dawać zespołom drugą szansę. Tym razem Brytyjczycy zagrali koncert krótko mówiąc bezbłędny. Były wszystkie najlepsze kompozycje z najnowszego albumu „Affinity” ze świetnie wykonanym „1985” na czele oraz mrocznym i monumentalnym „The Architect”. Bardzo ucieszył mnie w szczególności ten utwór, ponieważ gościnnie udzielił się w nim Einar Solberg z Leprous, jeden z moich ulubionych wokalistów. Na koncercie o takim gościu nie można było marzyć, ale ucieszyło mnie niezmiernie, że zespół nie próbował kombinować z wokalnymi samplami, a Ross Jennings samodzielnie zaśpiewał partie Einara. Dodatkowo w setliście nie zabrakło „świętej trójcy z Góry”, czyli najważniejszych utworów „The Mountain”: „Cockroach King”, „Falling Back To Earth” oraz „Pareidolia”. Wszystkie trzy bez wyjątku zabrzmiały genialnie. Na bis usłyszeliśmy jeszcze wspaniałe wykonanie „Crystallised”, które jeszcze na deser potrafiło wgnieść w ziemię i spowodować ugięcie kolan. Nie będę się dalej wielce rozpisywał, bo Gabriel wszystko pięknie opisał. Mogę tylko jeszcze dodać, że Haken u mnie wyszedł na zero. Widziałem na żywo dwa razy, pierwszy był jednym z gorszych koncertów prog metalowych na jakich byłem – drugi zdecydowanie jednym z najlepszych. Czekam więc na ten trzeci raz, a po warszawskim koncercie czekam bardzo niecierpliwie.

GK: Collage wszedł na scenę już grubo po 23 i zastał niestety tylko część publiczności. Szkoda, że sporo osób opuściło klub, tak się nie traktuje zespołów z takim stażem i historią. Fakt, że dużo się w szeregach grupy zmieniło na przestrzeni lat. Karol Wróblewski już nie jest zaskoczeniem. Były już wokalista Believe stał się w zasadzie pełnoprawnym członkiem Collage. Nowością był za to Michał Kirmuć, przez większość polskich fanów rocka (przez niżej podpisanego również) kojarzony głównie jako dziennikarz miesięcznika Teraz Rock. Czyli kolejna zmiana w Collage i znowu dość znacząca. Podobnie jak Karol Wróblewski różni się od Roberta Amiriana, tak i Michał Kirmuć nie jest Mirosławem Gilem, którego zastąpił na stanowisku gitarzysty. Nie jest to absolutnie zarzut, ale zmieniło to nieco brzmienie zespołu, mam wrażenie, że obecnie jest ono bardziej pastelowe, jeszcze cieplejsze. Czy to dobrze czy nie, każdy powinien ocenić sam, ale różnicę zdecydowanie słychać. To nie koniec niespodzianek, ponieważ do standardowego zestawu swoich znanych utworów (m.in. „Ja i Ty”, „Heroes cry”, „Baśnie”, „Living in the moonlight”) grupa dorzuciła dwa nowe (choć już wcześniej publikowane w internecie): „A moment a feeling” oraz „Man in the middle”, z których ten drugi moim zdaniem zabrzmiał zdecydowanie ciekawiej z charakterystycznymi partiami wokalnymi i gwałtownymi zmianami nastroju (czyli rock neoprogresywny pełną gębą). Niespodzianek za to nie było jeśli chodzi o sztuczki Wojciecha Szadkowskiego, ponieważ wycieranie potu z czół kolegów z zespołu oraz „telefon do przyjaciela” widzieliśmy już nie raz. Wyjątkowo nie było coveru „God” Johna Lennona, a może szkoda, bo dobór cudzych utworów, które zespół przygotował na ten wieczór, nie był moim zdaniem najbardziej trafiony. Jeszcze „Heroes” Davida Bowiego jestem w stanie zrozumieć, żeby oddać hołd artyście, ale już fragment „The Depth of Self-Delusion” Riverside był moim zdaniem co najmniej nie na miejscu. Nie czas i miejsce na takie rzeczy. Zabrzmiało to trochę jakby Collage stawiał krzyżyk na swoich kolegach po fachu, a raczej jeszcze nie jest to koniec zespołu Mariusza Dudy, więc warto powstrzymać się odrobinę z takimi gestami. Jednak ogólnie występ Collage był jak najbardziej udany, choć doceniony chyba głównie przez najbardziej zagorzałych fanów grupy.

BM: Które to już moje podejście do tego zespołu na żywo – i wciąż to samo. No nie mogę się przekonać i pewnie już nigdy się nie przekonam. Zresztą moich złośliwości pod kierunkiem Collage Gabriel miał pewnie tego wieczora już dosyć. Koncert jednak w większej części obejrzałem i wysłuchałem. Nawet na plus muszę zapisać nowe utwory, które całkiem mi się spodobały – może dlatego, że nie próbowałem ich wcześniej słuchać „z głośnika”. Ale jeśli już zapisałbym nowe utwory na plus, to na pewno nie zrobiłbym tego w stosunku do coveru Riverside. Ukłony ukłonami, ale strata Piotra Grudzińskiego dla polskiej progresywnej publiczności to wciąż sprawa dość świeża i bolesna. Moim zdaniem nie było dobrym pomysłem odgrywanie jego utworów w tak nieodległym czasie od jego smutnego odejścia i tym bardziej w Progresji, klubie, który bardzo z nim kojarzę. W dodatku cover ten był, hm… niewysokich lotów. Ale nie będę się już nad Collage pastwił, dla mnie był to koncert, na który mógłbym machnąć ręką. I gdyby nie to, że kręciłem się w okolicach wyjścia z sali i holu żeby złapać muzyków Haken po autografy i zdjęcia – to pewnie w czasie koncertu Collage piłbym już w klubowej kawiarni zimne piwo.

GK: I to by było na tyle. Choć cały festiwal trwał łącznie prawie 7 godzin, przyznaję, że czas ten zleciał nieprawdopodobnie szybko. Po koncertach warto było jeszcze zostać, ponieważ Collage i Haken wyszli do fanów by pogadać, zapozować do zdjęć (zwłaszcza Ci drudzy mieli do tego mnóstwo cierpliwości) czy rozdać autografy. Dzięki temu, około 1 w nocy wyszedłem z klubu bogatszy o kilka zdjęć, autografy większości członków Haken na okładce „Affinity” i czapkę z logiem zespołu (żeby nie było wątpliwości, za płytę i czapkę zapłaciłem, za resztę na szczęście nikt nie kasował). Nie ukrywam, że wróciłem do domu usatysfakcjonowany, bo był to bardzo udany wieczór w otoczeniu fajnych ludzi i dobrej muzyki. A że były pewne zgrzyty i mała frekwencja? No cóż kierowniczko, taki mamy klimat.

BM: Bardzo udany festiwal, w szczególności za sprawą występów Haken oraz Rendezvous Point. Z pozostałymi wykonami było już różnie, ale było warto tego dnia udać się do Progresji. W klubie byłem już czwarty raz i na pewno nie ostatni. Jeśli takie zespoły jak powyższe dwa, czy wspomniany w tej relacji Leprous będą tam grywały to i ja będę do Warszawy jeździł. Z koncertu wyszedłem również bogatszy o kilka autografów na płytach, płytę i koszulkę oraz parę zdjęć. Świetne pamiątki z bardzo dobrego koncertu.

Przybyli, zobaczyli, wysłuchali, wrócili i spisali,
Gabriel „Gonzo” Koleński oraz Bartłomiej „pandino” Musielak


Zdjęcia autorstwa Michała Majewskiego

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.