Wchodząc we wtorkowy wieczór do Stodoły, pomyślałem, że już bardzo dawno nie byłem w tym klubie (ostatnio chyba na koncercie Johna Mayalla kilka lat temu). Jednak, tego zapachu nie da się zapomnieć, bo żaden klub nie pachnie tak jak stołeczna Stodoła (wszak, nazwa zobowiązuje). Żarty żartami, ale w Warszawie to miejsce już dawno obrosło legendą, nawet jeśli dziś już lekko przebrzmiałą. Dawno też już nie pamiętam aż tylu ludzi w Stodole. Zatwardziali metalowcy często śmieją się z takich kapel jak Katatonia czy Sólstafir, ale w naszym kraju te grupy od dawna mają duże, moim zdaniem uzasadnione powodzenie.
Wieczór rozpoczął się od występu amerykańskiej kapeli o tajemniczej nazwie SOM. Pod tymi trzema literami kryją się muzycy związani z Junius czy Caspian, zatem sroce spod ogona nie wypadli. Setlistę zdominował oczywiście ostatni, wydany w zeszłym roku album "The Shape of Everything", co kompletnie mi nie przeszkadzało, bo bardzo mi ta płyta przypasowała. Miło było posłuchać tych utworów na żywo. SOM jest trochę na siłę, choć nie do końca bezpodstawnie, wtłaczany do shoegaze'u, ale to nieco cięższe podejście do takich brzmień. Po korekcie głośności wokalu na początku, występ przebiegł bez większych zakłóceń i stanowił świetne wprowadzenie do całego koncertu.
O tę część tego wieczoru obawiałem się najbardziej. Sólstafir miałem okazję widzieć wcześniej trzy razy i niestety każdy kolejny był coraz słabszy. Tegoroczny występ grupy w Stodole przywrócił mi wiarę w tę kapelę. Przede wszystkim, wróciły energia i poczucie humoru lidera, Aðalbjörna "Addi" Tryggvasona. Już dawno nie widziałem go w tak dobrej formie i nastroju. Uśmiechał się (!), zagadywał publiczność, zachęcał do wspólnego śpiewania, chodził po barierkach. O takiego Addiego walczyliśmy! Może wcześniej kilka razy miałem pecha, ale to był naprawdę najlepszy koncert Sólstafir, jaki widziałem od lat i ogromnie się cieszę, bo to zespół z dużym potencjałem i oryginalnym pomysłem na swoje brzmienie. Z nimi jest tak, że nie ma większego znaczenia co grają, bo generalnie większość twórczości Islandczyków utrzymana jest w podobnym klimacie, więc dopóki grają równo, to jest dobrze i dokładnie tak było tego wieczoru. Oczywiście, "Fjara" i "Ótta", zagrane pod koniec występu, zrobiły największą furorę.
Wieczór zakończyła główna gwiazda, czyli Katatonia, która udowodniła, że wciąż zasługuje na to miano. Szwedzi rzadko wracają do najstarszych płyt, nie grają też już tyle swoich sztandarowych hitów, co kiedyś, ale wciąż wydają co najmniej przyzwoite i równe płyty, które promują podczas kolejnych tras. Tym razem, w koncertowej setliście dominowała jeszcze ciepła, tegoroczna "Sky Void of Stars", nieco lżejsza i bardziej przestrzenna niż kilka ostatnich dokonań Katatonii, co wniosło pewien powiew świeżości. Największego pecha miał, swoją drogą też bardzo udany, album "City Burials", którego zespół nie za bardzo miał okazję promować na koncertach, z uwagi na premierę podczas pandemii. Obecnie, panowie wykonują z niego tylko "Behind the Blood" i "Untrodden", który, ze względu na tekst, bardzo pasuje na koniec podstawowego setu. Z wcześniejszych płyt, największy udział ma wciąż ukochany przez fanów "Great Cold Distance", z którego usłyszeliśmy "Deliberation" (jednak szkoda, że nie "Soil's Song"), "My Twin" i już na bis "July". Występ zakończył, a jakże, obowiązkowy "Evidence" z mojego ulubionego "Viva Emptiness".
Nie ukrywam, że dla mnie to był wieczór zaskoczeń. Nie w przypadku SOM, bo z jakiegoś powodu czułem, że akurat oni poradzą sobie bez problemu. Absolutnie zaszokował mnie Sólstafir, ale bardzo cieszę się, że ten zespół nadal potrafi dawać tak dobre koncerty i na kolejny wybiorę się już bez obaw. Katatonia może mnie aż tak nie zaskoczyła, ale Szwedzi pokazali, że nie tylko chcą, ale przede wszystkim wciąż potrafią porwać publiczność. Tegoroczny sezon koncertowy zaczął się bardzo ekscytująco (kilka dni wcześniej widziałem w Hydrozagadce Sunnatę, Entropię i Mord'A'Stigmatę), a zapowiada się tylko ciekawiej.
Gabriel Koleński