Arcadium… Kolejna legendarna, choć kompletnie zapomniana grupa z tych zespołów z końca lat 60-tych które zapoczątkowały rock progresywny. W 1969 roku ukazała się ich jedyna, ale za to znakomita płyta, która odważnie wyszła poza obowiązujące wówczas sztywne ramy psychodelii. Piątka młodych ludzi o wielkiej wrażliwości muzycznej, wpisała się w kierunek który sama wyznaczyła wspólnie z takimi grupami jak The Doors, Iron Butterfly i Vanilla Fudge. 54 minuty muzyki, 7 utworów. Kompozycje, które wyprzedziły swój czas o kilkanaście lat. Pamiętam, jak usłyszałem tą płytę po raz pierwszy, gdzieś koło roku 1982, w Szwecji - mój znajomy kolekcjoner (oczywiście winyli w tamtym czasie) powiedział mi że dał za nią 800 dolców. Polak zarabiał wtedy jakieś 24-25, więc kwota aż mnie zgięła… Potem Eynar puścił muzykę a ta położyła mnie na podłodze… Album, który wstrząsnął ówczesnym światem muzycznym i stał się niedoścignionym wzorem dla setek innych zespołów z tego okresu. Nostalgiczny głos wokalisty, równie charyzmatyczny jak wokal Morissona, wspaniała melodyka, hammondy i odważna gitara – czyż można chcieć więcej…? To jeden z pięciu najlepszych albumów „heavy-psychodelicznych” w historii gatunku. Oczywiście jak zwykle moim, cholernie subiektywnym zdaniem….