A+ A A-

Have Come for Your Children

Oceń ten artykuł
(2 głosów)
(2001, album studyjny)
edycja na vinylu:
A) 20:15
B) 15:22 / 8:02
C) 7:10 / 12:02
D) 8:11 / 5:27 / 4:28

Czas całkowity: 80:57
1) Limited edition of 300 copies - double clear vinyl, clear sleeve, postcard insert.
2) 90 copies on black vinyl issued August 2003.

edycja CD:
1. Untitled (35:37)
2. Untitled (7:52)
3. Untitled (7:12)
4. Untitled (12:02)
5. Untitled (5:29)
6. Untitled (4:28)

Czas całkowity: 72:40
Tracks 1-5 use improvisations from 1999 as source material, heavily reconstructed and overdubbed in the studio in August 2001. Track 6 is a piece for hammered dulcimer and mellotron choir.
- Steven Wilson ( all instruments )
Więcej w tej kategorii: « I.E.M.

1 komentarz

  • Michał Jurek

    Steven Wilson to człowiek, który nigdy nie śpi. Tak sobie przynajmniej myślę, patrząc na mnogość jego dokonań: Porcupine Tree, No-man, Blackfield, Bass Communion, I.E.M, solowa płyta i single... a jeszcze oprócz tego działalność producencka. Doby nie starcza.
    I.E.M. powstał w momencie, gdy Porcupine Tree zaczęło się pomału kierować na nowe tory, odchodząc od psychodelicznego grania znanego choćby z 'Voyage 34'. Ale Steven Wilson dalej takie granie lubi, o czym możemy się przekonać na płytach omawianego projektu. Właśnie: projektu, a nie zespołu, bo początkowo pan Wilson działał sam. Ale na ostatniej, jak dotąd, płycie Incredible Expanding Mindfuck (tak się rozwija skrót I.E.M. ;-)) mamy już całą załogę, a wśród niej znanego z Porków Colina Edwina.
    I.E.M. przyszło po wasze dzieci! Głosi złowrogi tytuł albumu. Dużo tu eksperymentów, psychodelii i transowych brzmień, co nie dziwi, bo pan Wilson sam przyznawał w wywiadach, że I.E.M. jest hołdem dla krautrocka i jest to najbardziej eksperymentalna muzyka, jaką stworzył.
    To prawda. Płytę otwiera kolos: 35 minutowe nagranie pierwsze (nie ma tytułów, tylko numerki). Ktoś na jednej ze stron internetowych podsumował: Try putting this one onto vinyl, Mr. Wilson! Przez całe nagranie ciągnie się leniwy, transowy riff gitary, urozmaicany kosmicznymi pogłosami i jazzującą partią fletu. Ma się wrażenie, jakby panowie dali się prowadzić instrumentom po to, by zobaczyć, gdzie te ich poniosą. Drugie nagranie zaczyna się leniwą partią basu i niepokojącymi odgłosami instrumentów klawiszowych oraz rytmiczną pulsacją sekcji rytmicznej. I tak już jest cały czas, z mniejszym lub większym natężeniem kosmicznych odgłosów i kakofonicznym saksofonem. Trzecie nagranie to już kaskada poplątanych dźwięków i pogłos werbla, a potem gitara a'la Robert Fripp i natrętny saksofon, wiercący dziurę w czaszce. W czwartym znowu werbel z pogłosem, znowu saksofon i robi się nieco monotonnie. Rozumiem, że chodziło o ciągłe powtarzanie motywów i ich przetwarzanie, ale mam wrażenie, jakby zabrakło już inwencji. Piątkę otwiera straszliwy miks perkusji, coś a'la Muslimgauze, sprzężony z rzężącą gitarą saksofonem. Potężne brzmienie robi wrażenie, zwłaszcza jak ktoś podkręcił głośność przy poprzednim utworze. A na zakończenie dostajemy nieco ukojenia. Otwarcie zupełnie jak z wczesnych płyt Porcupine Tree, niepokojący melotronowy chórek i brzmienie dulcimera sprawiają, że ciarki chodzą po plecach. Parami ;-) Świetne nagranie, kto wie, czy nie najlepsze na płycie, przywołujące klimat Dead Can Dance.
    Cała płyta brzmi bardzo stylowo, można odnieść wrażenie, że sięga się do jakiegoś starego zakurzonego kufra z płytami i na chybił-trafił wrzuca na talerz gramofonu jakieś krautrockowe znalezisko. Nastrój potęguje też okładka z jakimś starymi zdjęciami z lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych minionego wieku. Z awersu ze starych fotografii patrzą na nas jacyś młodzi żołnierze... Na koszulce płyty również jakieś stare zdjęcia, panowie noszą fajne szelki i berety.
    I.E.M. nie spodoba się każdemu. Jeśli ktoś lubi Porcupine Tree tylko z okresu podeleriumowskiego ;-), to ta muzyka raczej go znudzi. Ale jeśli komuś podobały się 'Voyage 34' lub 'Metanoia', pewnie polubi też i I.E.M. A jeśli płyta wpadnie w ręce fana krautrocka i spacerocka, przysporzy mu wielu miłych chwil. Choć nie ukrywam, że akurat w moim przypadku bardziej chwyciła pierwsza płyta I.E.M. Tej słucham, ale raczej tylko do poduszki ;-). Łatwo się zasypia, bo całość ma aż 73 minuty.

    5 dla zakręconych fanów, 3 dla mniej zakręconych, razem 4/5

    Michał Jurek czwartek, 26, sierpień 2010 20:06 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.