A2. Hard Coming Love (4:47)
A3. Cloud Song (3:14)
A4. The Garden of Earthly Delights (2:39)
A5. I Won't Leave My Wooden Wife for You, Sugar (3:54)
B1. Where Is Yesterday (3:07)
B2. Coming Down (2:37)
B3. Love Song for the Dead Ché (3:27)
B4. Stranded in Time (1:49)
B5. The American Way of Love (6:38)
i. Metaphor for an Older Man
ii. California Good-time Music
iii. Love is All
- Dorothy Moskowitz (lead vocals)
- Gordon Marron (electric violin, ring modulator)
- Rand Forbes (electric bass)
- Craig Woodson (electronic drums, percussion)
- Ed Bogas (organ, piano, calliope)
1 komentarz
-
Źle się pisze recenzje swoich ulubionych płyt. Strasznie łatwo jest zasłodzić je na śmierć. Sam nie znoszę czytać takich rzeczy. Naprawdę, jak widzę dwusetny już superlatyw i zapewnienie, że bez takiego a takiego albumu żyć się nie da robi mi się niedobrze. Tylko, że co ja mogę złego o tej płycie napisać? Ani nie jest to wtórne czy wsteczne, bo jak na 1968 rok cholernie dużo jest w tym progresu. Nie ma przegięcia ani w stronę eksperymentu, ani w kierunku melodyjności. Wszystkie kawałki z tej płyty są znakomite, zaaranżowane zdumiewająco dojrzale jak na tamte czasy, a w dodatku zupełnie przyzwoicie wykonane. Nie dam rady do niczego się tutaj przyczepić. Ale postaram się nie słodzić.
Bartosz Michalewski czwartek, 28, październik 2010 21:41 Link do komentarza
Zespół The Unitet States of America, kiedy istniał nie zdobył wielkiego uznania. Nie wiem dlaczego. Końcówka lat 60. to był dla muzyki okres, w którym wyprzedzanie swoich czasów było na porządku dziennym, praktycznie o każdym z wielkich tamtego okresu można by napisać, że coś tam w muzyce przewidział, coś zaczął. Prekognicja The USA obejmowała moim zdaniem głównie nadchodzący progres, ale nie ten typowo symfoniczny, którego zalążki znajdujemy u Procol Harum, The Moody Blues czy The Nice. Tu jest prog nieco bardziej awangardowy, troszeczkę dziwniejszy, ale niewyzuty z melodii. Coś jak Baranek... Genesis albo dokonania grup z Canterbury.
Gdybym miał wymienić kilka najbardziej charakterystycznych cech The USA poleciałbym tak - mocny, ale i melodyjny sfuzowany bas, ogromna ilość instrumentów klawiszowych, eteryczny, bardzo psychodeliczny, choć niezwykle prosty sposób śpiewania Dorothy Moskowitz, spora ilość skrzypiec. Generalnie pomysł na te piosenki wyglądał tak, że zespół ładną, chwytliwą melodię zanurzał w ciążącej w kierunku awangardy aranżacji. Czasami są to ćpuńskie, naiwne dźwięki znane z The Piper at the Gates of Dawn czy Their Satanic Majesties Request, kiedy indziej mamy zabawy z taśmami, czy już typowe dla awangardy rujnowanie melodyki utworu i chwilowe wejście w dźwiękową anarchię. Usłyszymy tu także orkiestrę, czy inspirowane chorałami gregoriańskimi chóry. To dużo jak na niespełna czterdzieści minut, ale jakoś nigdy nie czułem przesytu po nawet kilkakrotnym przesłuchaniu tego wydawnictwa. To jest zbyt doskonałe, żeby można było mówić o nadmiarze czegokolwiek.
Lubię każdą piosenkę z tej płyty. Otwierający ją American Metaphysical Circus z jego powolnym, portisheadowskim basem i przesterowanym wokalem Moskowitz (bardzo mi się ten numer kojarzy z zespołem Beth Gibbons, który zresztą nie odżegnuje się od inspiracji The USA) to był pierwszy utwór z tego albumu, który mi się spodobał. Na resztę po pierwszym przesłuchaniu machnąłem ręką, ale tego kawałka słuchałem w kółko. Genialny jest czwarty utwór - Garden of Earthly Delights. Zaczyna się celującymi w elektronikę dźwiękami klawiszy, potem wchodzi sekcja rytmiczna, a chwilę później wokal z wyborną, wiercącą mózg melodią. Where Is Yesterday rozpoczyna kościelny chór, żeby po pół minucie zamienić się w kolejny majstersztyk rocka psychodelicznego. Znowu mamy tu plumkanie basu, którego trudno nie skojarzyć z trip hopem, melodia wokali jest fantastyczna, zaś sporadyczne psychodeliczne efekty wspaniale podkręcają klimat utworu. Od tej spokojnej, cichej piosenki zespół przechodzi do kawałka o sporej dynamice. Prosty chwyt, dość powszechnie stosowany, ale działa świetnie. Coming Down to doskonały, mocny, melodyjny bas, podążające za wokalem skrzypce oraz klawisze, które mi nieodmiennie kojarzą się z Barankiem na Broadwayu grupy Genesis. Love Song for the Dead Ché to kolejna psychodeliczna kołysanka. Melodia jest jak zwykle porywająca, tematyka może śmieszyć, ale Proszę Państwa, takie to były czasy. Kawałek jest świetny! A że tematyka dość kontrowersyjna? Cóż to za różnica? Ostatnim numerem na tej płycie, który uwielbiam jest Stranded in Time. Zaaranżowany na instrumenty smyczkowe, krótki, wpadający w ucho. Takie weselsze i skoczniejsze Eleanor Rigby. Pozostałe kawałki też lubię, ale mniej. Różne rzeczy można na nich znaleźć: zespołowy jam zalany kosmicznymi efektami, mocne acid rockowe momenty, eksperymenty, melodie - wszystko.
Jedyny album zespołu The United States of America jest tak melodyjny jak mainstream w tamtych czasach, tylko że jest przy tym znacznie odważniejszy w eksperymentach. To absolutnie nie jest jakaś skrajna awangarda, ale też dla kogoś, kto nie wychodzi poza Camel i Marillion płyta jest zbyt udziwniona i - jakkolwiek nieładnie to nie zabrzmi - za trudna. Ale jeżeli ktoś nie ucieka z krzykiem słysząc w muzyce ślad dysharmonii powinien być zachwycony.
Zespół, jak już pisałem, nie zdobył uznania w swoich czasach i błyskawicznie się rozpadł. Klawiszowiec Joseph Byrd powołał chwilę potem (jeszcze w '68 roku) do istnienia zespół Joe Byrd and the Field Hippies. Za tytuł jedynego swojego albumu grupa ta wybrała nazwę pierwszego utworu z płyty powyżej opisanej - American Metaphysical Circus. Bardzo zacne dzieło, jeszcze bliższe progresowi, niestety awangardowy pazur nieco spiłowano i w ogólnym rozrachunku jest to muzyka słabsza. To nie jest niestety kolejne wydawnictwo The USA, ale dla fana zawsze jest to jakaś kompensacja.