Od 23 do 25 października w Łodzi, w Klubie Wytwórnia, odbędzie się szósta edycja Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych SOUNDEDIT. Pomysłodawca, dyrektor i główny organizator - Maciej Werk znalazł czas, by opowiedzieć o Festiwalu, jego historii, przyszłości, idei oraz… O tym, jakim on sam jest dźwiękiem.
Rozmowę przeprowadził Mateusz Królik.
Wywiad udostępniony przez organizatorów Soundedit Festival 2014.
Mateusz Królik: Odkąd zabrałeś się za organizację Soundedit świat muzyczny, środowisko producenckie bardzo się zmieniło?
Maciej Werk: Nie wiem czy od pierwszej edycji przez te sześć lat aż tak bardzo zmienił się świat muzyczny. Przeobrażenia w świecie produkcji muzycznej tak naprawdę mają miejsce odkąd komputery stały się podstawowym źródłem zapisu, a studia nagraniowe - typowe, stare, analogowe i takie klasyczne stały się pewnego rodzaju luksusem i są bardziej niedostępne niż były kiedyś, choćby dlatego, że jest ich coraz mniej i są one po prostu coraz droższe.
W marcu tego roku w Łodzi gościł zespół Red Box. W Radiu Łódź wystąpili z krótkim, akustycznym koncertem. Simon i reszta muzyków, byli zachwyceni właśnie taki studiem „starej szkoły”. Wręcz mówili, że to tu, w Łodzi, chcieliby nagrać następną płytę.
Z jednej strony mamy zatem sytuację, która powoduje, że każdy w domu może sobie nagrać muzykę i każdy może tytułować się mianem producenta muzycznego. To jest oczywiście tak dobre, jak i złe, ponieważ kiedyś była w tym wszystkim większa magia. A z drugiej strony mamy obraz tych klasycznych, dużych, czy też może bardziej analogowych, tradycyjnych studiów, (nie chodzi przecież o wielkość studia, ale bardziej o podejście mentalne do pracy) gdzie jednak ludzie się spotykają, grają na żywo i rola producenta jest bardziej rolą asysty przy pracy zespołowej niż siedzenia przy komputerze i klikania myszką.
MK: Zmienił się więc styl i warsztat pracy?
MW: Wszyscy goście, którzy prowadzą podczas Soundedit warsztaty, czy przyjeżdżają, żeby odebrać nagrodę, (mówię głównie o gościach zagranicznych, choć nie tylko o nich) podkreślają, że te zmiany powodują także zmianę ich trybu życia i pracy.
Są mniejsze budżety nagraniowe, co w przypadku tych największych producentów jest odczuwalne również w ich kieszeni. Zmienił się system pracy, a jednak niczym w haśle Festiwalu: „I Am The Sound”, najważniejszy zawsze w tym wszystkim jest człowiek i nie ma większego znaczenia czy dobra muzyka powstaje na plug’inach czy na prawdziwych instrumentach, czy są tam instrumenty wirtualne, czy tzw. hardwarowe. Podobnie jest ze sprzętem – liczy się zawsze pomysł na to, jaką muzykę chce się grać.
MK: Soundedit to jednak nie tylko warsztaty. To również świetne koncerty, czy tak będzie w tym roku?
MW: Tak jest, fani dobrego brzmienia w trakcie tegorocznego Festiwalu mogą liczyć na, jak zwykle, znakomite koncerty. Zespół Laibach rozpocznie Festiwal w piątek 24 października koncertem, który odbędzie się w ramach trasy promującej ostatni album formacji – „Spectre”. Będzie to początek jedyny i niepowtarzalny, ponieważ trzy utwory związane z 70. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego, które zespół Laibach zadedykował Powstańcom - ukazały się one na wydawnictwie Narodowego Centrum Kultury, płycie „1 VIII 1944. Warszawa” - zostaną wykonane na żywo tylko w Łodzi.
Później na scenę wejdzie legendarny Karl Bartos, czyli współkompozytor najważniejszych, najbardziej przebojowych utworów grupy Kraftwerk. Następnie na małej scenie wystąpi Jordan Reyne. To dziewczyna, która była już na Festiwalu Soundedit z zespołem The Eden House, a teraz będzie pokazywać, jak można jednoosobowo stworzyć małą orkiestrę, używając tzw. loop’ów, czyli urządzeń, które zapętlają głos i nie tylko.
MK: Jeden dzień i tyle wrażeń, a przecież jest jeszcze sobota…
MW: Drugiego dnia Festiwalu Patrick Wolf, można by rzec: zupełnie młody, choć z dużym już dorobkiem brytyjski wokalista i multiinstrumentalista zagra solowy koncert, jedyny w tym roku w Polsce. Muzyk właśnie pracuje nad nowym albumem. Zniecierpliwieni fani piszą do nas maile… Nie mogą doczekać się tego koncertu!
Później pojawi się człowiek, o którego przyjazd na Soundedit starałem się od samego początku, czyli wspaniały Lech Janerka, zagra koncert bazując na swoich fenomenalnych tekstach. W tym przypadku będą one miały kluczowe znaczenie, ponieważ ten występ odbędzie się w ramach programu NCK „Ojczysty – dodaj do ulubionych”.
Lech Janerka otrzyma również „Nagrodę Człowieka ze Złotym Uchem”, tuż po swoim koncercie podczas krótkiej gali – właśnie za szczególna wrażliwość muzyczną i kunszt słowa. To pierwsza taka nagroda w historii Festiwalu Soundedit i mam nadzieję, że nie ostatnia.
MK: Gala Soundedit to zawsze moment szczególny i wyjątkowy. Zdarza się, że sfilmowani wcześniej muzycy gratulujący nagrodzonym są witani brawami.
MW: O tak, to prawda… Zawsze staramy się, by nasza gala była pełna emocji. Wszyscy z niedowierzaniem patrzyli jak U2 gratuluje nagrody Danielowi Lanois, pojawienie się na ekranie Martina Gore z Depeche Mode spowodowało ekstatyczną reakcję fanów tej grupy. Nikt nie rozumiał co powiedział Lemmy do Billa Laswella, a gdy nagrodę odbierał Władysław Komendarek przywitała go owacja na stojąco, co muzyk skwitował, że dziwi się, ponieważ: „po raz pierwszy ludzie przyznają nagrodę kosmicie”.
Piotr Metz prowadzi naszą galę od roku 2009, a zawsze powtarza, że gala Soundedit to jest dopiero wyzwanie!
Jednak po tegorocznej gali, na której także na scenie pojawią się, aby odebrać statuetki: Howie B., John Cale, i Karl Bartos. Właśnie John Cale, czyli kultowy muzyk, współzałożyciel formacji The Velvet Underground zagra, z pewnością, znakomity koncert. A na koniec, na afterparty Howie B. – producent, Człowiek ze Złotym Uchem, współpracownik m.in. Tricky’ego, Bjork i zespołu U2, wykona set DJ-ski. Przed nim wystąpi jednak jeszcze jeden polski muzyk – Wojtek Pilichowski. Podejrzewam wręcz, że impreza może przeciągnąć się do rana.
MK: Czy zmienił się sposób, w jaki jest postrzegany Festiwal przez te wszystkie lata?
MW: Festiwal Soundedit jest postrzegany w Polsce coraz lepiej. Myślę, że udało się po pięciu latach intensywnej promocji wyrobić solidną markę. Na Świecie jest bardzo podobnie - w tym roku ponownie zgłosiło się do nas wielu dziennikarzy z różnych zagranicznych magazynów, którzy chcą przyjechać i akredytować się na to wydarzenie. W branży producentów muzycznych Festiwal jest już bardzo dobrze znany, a Nagroda „Człowieka ze Złotym Uchem” pożądana.
Agenci zespołów chcieliby, by ich wykonawcy pojawili się w Łodzi, w tym roku zdarzyło się tak, że to Patrick Wolf sam zaproponował występ podczas Soundedit. To bardzo miłe, bo sztab ludzi pracuje przy tej imprezie od wielu lat i tak naprawdę promocja, jak na warunki, którymi dysponuje Festiwal jest moim zdaniem niesamowita i coraz więcej ludzi o tym wydarzeniu wie, chce tu przyjeżdżać.
Ludzie, którzy przyjechali raz, wracają w następnych latach. Mam nadzieję, że tak będzie przez kolejne sześć, a może i sześćdziesiąt lat. Przecież wiadomo – muzyka to moja obsesja. Nie wyobrażam sobie życia i pracy bez niej.
MK: Jak udało się sprawić, że Soundedit tak wyróżnia się na tle innych imprez?
MW: Soundedit zdecydowanie wyróżnia się na tle innych tego typu imprez. Choć w nazwie tego wydarzenia widnieje słowo „festiwal”, tak naprawdę jest to w sumie kameralne spotkanie ludzi, którzy mają bardzo dużo do powiedzenia na temat muzyki i podzielenia się tą wiedzą, swoimi spostrzeżeniami z publicznością, która bardzo mocno chłonie informacje. Jest to jedyne takie miejsce na Świecie, gdzie można spotkać, porozmawiać i niemalże dotknąć wielkich artystów, którzy pracowali z najsłynniejszymi muzykami.
Wspomnę choćby Daniela Lanois który był naszym pierwszym gościem, pierwszym laureatem Nagrody Człowieka ze Złotym Uchem w roku 2009, ale również wtedy zagrał specjalny koncert dla stu osób w studiu nagraniowym. Było to jedno z najbardziej fenomenalnych przeżyć, myślę, że nie tylko dla mnie, ale i dla ludzi, którzy tam byli. Mogliśmy tak naprawdę zobaczyć, jak na żywo rodzi się muzyka. Wspaniała muzyka!
MK: A idea, hasło Soundedit - I Am The Sound – co dla ciebie znaczy?
MW: Hasło Festiwalu „I Am The Sound”… Miałem taki pomysł, któregoś dnia przyszło mi to do głowy… Nie wiem, w jakim momencie, ale stwierdziłem, że jest to bardzo dobre hasło. Miało być jednorazowo użyte przy trzeciej edycji, ale jest ono na tyle silne i na tyle odzwierciedla ideę tej imprezy, że pozostało z nami aż do dziś.
Poszukaj w Internecie. Znani artyści fotografują się w koszulkach z napisem „I Am The Sound”, to miłe i zabawne.
Wszyscy ci ludzie, którzy tu przyjeżdżają, opowiadają o sprzęcie, o mikrofonach, kompresorach, plugin’ach, ale tak naprawdę konkluzja jest zawsze taka sama – sprzęt nie ma znaczenia, najważniejszy w tym wszystkim jest człowiek. A jeśli jest jeszcze do tego ze Złotym Uchem, to może śmiało powiedzieć o sobie, że jest dźwiękiem. I Am The Sound!
MK: Dobrze, ale ty, jakim jesteś dźwiękiem, brzmieniem?
MW: Rozedrganym.
MK: Z pewnością masz już plany na przyszłoroczną edycję Soundedit…
MW: Chciałbym bardzo cały przyszłoroczny Festiwal zbudować wokół postaci, o której myślę od samego początku trwania tej imprezy, a nawet jeszcze wcześniej niż od początku. Jest to dla mnie jeden z ukochanych wykonawców i najlepszych producentów. To Brian Eno.
W tej chwili nie mogę jeszcze powiedzieć czy do tego dojdzie. Jesteśmy po pierwszych rozmowach z mistrzem, jak to się skończy? Być może dowiemy się już niebawem.
MK: Kierujesz się jakimś kluczem przy wyborze laureatów Nagrody „Człowieka ze Złotym Uchem”?
MW: Klucz wyboru laureatów Nagrody „Człowieka ze Złotym Uchem” jest nieco subiektywny, bo nie ma kapituły. W pewnym sensie ja podejmuję decyzję, jako dyrektor i pomysłodawca Festiwalu. Przy wyborze kieruję się wieloma aspektami, również dostępnością danego artysty, który może w konkretnym terminie przyjechać i tę statuetkę odebrać.
Dwa razy wręczyliśmy nagrodę pośmiertnie. Raz, w pierwszym roku uznałem, że absolutnie Polakiem, który powinien tę nagrodę otrzymać jest, nieżyjący już niestety, Grzesiek Ciechowski. To on tę nowoczesną produkcję muzyczną w Polsce zapoczątkował, był jej pionierem. Drugi raz zdarzyło się to w przypadku Martina Hannetta, który był wielkim producentem, złożyło się to akurat z przyjazdem na Soundedit w roku 2010 Petera Hooka (basisty Joy Division, Hannett produkował albumy tej grupy – przyp. red.).
Jest cała lista tych największych nazwisk, ta pierwsza dziesiątka, druga… Jeśli w ogóle można tu stosować jakikolwiek ranking. Oczywiście numerem jeden jest sir George Martin, dla którego statuetka przygotowana jest od wielu lat i nadal jej nie otrzymał, choć były takie plany.
Rozmawiałem z jego synem Gilesem wielokrotnie na ten temat. Padł nawet pomysł, by nagrodę wręczyć mu w ambasadzie Polski w Londynie. Niestety, do tego jeszcze nie doszło. Mam nadzieje, że uda się nam doprowadzić w końcu do wręczenia statuetki człowiekowi, który tak naprawdę zapoczątkował całkowicie światową produkcję muzyczną, o której w tej chwili mówi się na Festiwalu Soundedit.
MK: Misją Soundedit jest ukazanie roli producentów muzycznych i wskazanie, że jest to zawód, profesja tudzież pasja często niedoceniana…
MW: W świecie, w którym dominują mp3 czy You Tube, czyli często bardzo anonimowe podejście do muzyki. Oglądamy obrazek i coś nam do tego obrazka gra, plumka, popiskuje. Można by rzec, że nie interesuje nas kto gra i kto śpiewa, a cóż dopiero kto to produkował…
W ogóle cały pomysł Festiwalu wziął się od tego, że ja zawsze patrzyłem kto produkował płyty, które kupowałem. To była dla mnie taka pierwsza informacja o danym albumie. Dużo krążków kupiłem właśnie z uwagi na producenta, czasami były to płyty, które mnie rozczarowywały. Jednak interesował mnie całokształt dorobku, jak dany producent się rozwijał, z jakimi artystami pracował.
Znam ludzi, którzy kupują płyty z uwagi na okładki, mi zdarzało się kupować ze względu na producenta, który zawsze miał dla mnie duże znaczenie. Przecież to jest właśnie człowiek wyciskający pewnego rodzaju stempel na tym wydawnictwie, na muzyce.
Możemy wiedzieć czego się spodziewać, gdy np. producentem albumu jest Daniel Lanois czy Rick Rubin, choć akurat ten drugi zaskoczył wielokrotnie w swojej karierze słuchaczy, a mnie najbardziej (jak i pewnie wiele osób) współpracą z Johnnym Cash’em, którego odkrył zupełnie na nowo i to właściwie pod koniec życia artysty.
Rola producenta w tych czasach jest moim zdaniem bardzo istotna, ponieważ jest wielu utalentowanych ludzi, którzy mają tak szerokie spektrum możliwości wyboru, że czasami sami zwyczajnie wariują i potrzebują kogoś, kto powie im, że raczej powinni pójść w tym kierunku, niż w tym, w którym pierwotnie chcieli.
To dość skomplikowany aspekt, można o tym rozmawiać godzinami, mam nadzieję, że kiedyś Festiwal Soundedit będzie trwał dłużej niż dwa dni. I w tym roku już się udało. (Podobnie w roku 2012, kiedy w kinie Bałtyk zorganizowaliśmy spotkanie z Alanem Wilderem.) Mamy trzeci dzień, będzie szkolenie, na którym można nauczyć się jak prawidłowo produkować koncerty.
MK: Soundedit będzie odbywał się po raz szósty. Masz pewnie wiele anegdot związanych z pracą nad Festiwalem, mógłbyś jakąś przytoczyć?
MW: Jest ich mnóstwo…
W ubiegłym roku wiozłem swoim autem Johna Lydona i żartobliwie mówię mu, żeby się zachowywał, bo siedzi na miejscu, które zazwyczaj zajmuje mój syn. Na to Johnny do mnie: „Daddy! Daddy! Daddy!”.
Kiedy Władysław Komendarek przyjechał po raz pierwszy na Soundedit na dzień dobry wypalił do mnie: „To ty jesteś ten Werk?! Szkoda, że przestałeś nagrywać z Hedone, to nie było takie złe”.
Rozmawialiśmy od chyba godziny z T. Simenon’em, Youth’em i S. Osbourne’m o nagraniach, produkcji płytach oraz muzyce i nagle Youth krzyczy: „Zaraz, zaraz to ty jesteś TEN Steve Osbourne?! Przecież to właśnie ty zrealizowałeś jedno z moich ulubionych nagrań!”. Panowie poznali się dopiero w Łodzi, podczas Soundedit…
Odbierając Haydna Bendalla z lotniska spytał się mnie uprzejmie, jak ma się do mnie zwracać? Zażartowałem, że jak tylko chce, powiedział: "Hi Julian!”. A ja na to: "Hi John!" i tak staliśmy się rodziną.
Z Maciejem Werkiem, dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit rozmawiał Mateusz Królik
Zdjęcia: mat. pras. Fundacja Art Industry