Czwarty kwiecień –na zewnątrz ponuro, temperatura oscylująca wokół zera i masa szarego śniegu sarkastycznie przypominająca o nieustającej zimie; nic nie wskazywało, że w tym dniu zdarzy się coś tak niesamowitego. A jednak; w warszawskim klubie Progresjia wystąpił kultowy już zespół Pain of Salvation. Szwedzka formacja jest dobrze znana fanom rocka progresywnego. Wybrali oni Warszawę jako jeden z przystanków trwającej wówczas trasy akustycznej. Zespołowi asystowali kolejno: Anneke van Giersbargen oraz Arstidir z odległej Islandii. Z tego miejsca wielkie dzięki dla KnockOutProd, odpowiedzialnych za tak wspaniałą paczkę. W moich odczuciach wyglądało to mniej więcej tak:
Na początek Anneke van Giersbargen. W styczniu miałem przyjemność usłyszeć ją w Gdyni na żywo w duecie z Dannym Cavanagh. Był to rewelacyjny koncert, po którym obiecałem sobie podążyć za Anneke przy najbliższej możliwej okazji. Nareszcie ziściły się moje pragnienia. Warszawa. Klimatyczny wystrój sceny, stylizowany na salonik z lat siedemdziesiątych. Tapety na ścianach, skromny regalik na książki, skórzane kanapy i obowiązkowo !!! - wiszący na ścianie wizerunek Jimmiego Hendrixa . I tyle tytułem wstępu do występu. Wybiła godzina 19.00. Na scenie pojawiła się drobniutka Anneke, z gitarą akustyczną. Przywitała się ciepło z publicznością i od początku oczarowała wszystkich zarówno potęgą jak i delikatnością swego głosu. Wykonała akustyczne wersje utworów z dorobku The Gathering oraz autorski materiał. Imponowała mi jej biegłość rejestrów, lekkość i swoboda śpiewania okraszone ujmującą interpretacją. Subtelnie odleciałem zasłuchany w każdy dźwięk, przenoszący niesamowitą porcję emocji. Pomimo technicznych wpadek Anneke promieniowała uśmiechem i pozytywną energią, przez co szybko poszły w niepamięć. Szkoda, że tego dnia loop stacja nie chciała zbytnio współpracować. Po prawie godzinnym secie na scenie pojawili się muzycy zespołu Arstidir. Wykonali razem utwór Everwake z dorobku zespołu Anathema. Skrupulatnie wcześniej podsycana emocjami atmosfera osiągnęła maksimum. Przeniosło mnie w inny wymiar. Podobnie jak cała publika dałem się oczarować „czerwonowłosej syrenie”. Po gorącym pożegnaniu artystki, na scenie pozostali muzycy islandzkiego sekstetu Arstidir. Nie znałem ich muzyki, ale korciło mnie, żeby przesłuchać repertuar grupy przed koncertem. Odpuściłem, bo doszedłem do wniosku, że Daniel Gildenlow byle kogo nie zaprasza do współpracy. Wielka niewiadoma okazała się nie lada miłą sensacją. Podczas gdy rozmowy i żarty były nieodłączną częścią show Anneke, islandzcy muzycy ograniczyli werbalny kontakt z publicznością do minimum. W rezultacie odbiór ich muzyki był bardzo osobisty i bezpośredni. Zamiast klasycznego składu rockowego (na który się nastawiałem) ujrzeliśmy małą orkiestrę, co złamało moje dotychczasowe wyobrażenie koncertu akustycznego. Na pierwszym planie trójka gitarzystów (2 akustyki, baryton). Z dalszego planu dogrywał klawisz, a całość dopełniały wiolonczela oraz skrzypce. Ich najmocniejszą stroną był jednak śpiew. Wśród symfonicznych pasaży, wspieranych przez wielogłosowe partie wokalne, usłyszeć można było zręcznie wplecione elementy progrocka, a nawet muzyki sakralnej. Zespół zaprezentował muzykę ze swoich trzech dotychczasowych albumów. Na dokładkę ,w towarzystwie Daniela, pokusili się też o wspaniałą wersję utworu Road Salt /z repertuaru gospodarzy/. Było to czterdzieści minut niesamowitej podróży po malowniczej Islandii. Brawa !!! Bardzo pomogło świetne nagłośnienie. Każdy alikwot był dobrze słyszalny, co przy tak zróżnicowanej dynamice potęgowało doznania. Magiczny wieczór zakłócała /niestety / garstka „gruboskórnego” towarzystwa z tyłu sali, rozpraszająca rozmowami cały koncert.
Po długiej przerwie na scenie ponownie pojawił się gospodarz wieczoru - Daniel Gildenlow. Siedząc naprzeciwko publiczności wprowadzał nas w klimat lat siedemdziesiątych. Zapanował nostalgiczny i bardzo intymny klimat, co z było bardzo spójne z wystrojem sceny i ideą koncertu. Artysta w tym roku kończy 40 lat i być może ten fakt przyświeca idei i formule tegorocznych koncertów. Cały ten wstęp przypominał herbatkę u babci, o której z resztą wspominał w swoim monologu. Po chwili dołączyła reszta. Patrząc na swój ulubiony zespół byłem nie lada zdezorientowany. Wszak ostatni raz widziałem ich w innym składzie. Każda zmiana personalna przeobrażała Pain of Salvation w kierunku Daniel Gildenlow Band. Jestem wielkim fanem Szwedów więc byłem sceptycznie nastawiony, ale ciekawy efektów przeobrażeń. Szwedzi rozpoczęli nową kompozycją Falling Home, zapowiadający nadchodzący album, utrzymany w akustycznej formule. Sądząc po eklektyce ostatnich wydawnictw – na pewno nas czymś zaskoczą! Kolejne wykonania, to Drifting, Linoleum , Mr.Modern Mary i rewelacyjnie wykonane Ashes . Zaimponowały mi nowe aranżacje, w wielu momentach znacząco odbiegające od oryginału. Spodobał mi się też sposób, w jaki Daniel zapowiadał kolejne kompozycje. Z jednej strony szybko i sprawnie, z drugiej zaś korzystając z chwili, wtrącał kolejne wspomnienia i konkluzje. Przez cały koncert ani razu nie podał nazwy utworu. Wywoływało to u wielu burzę mózgów i należne skupienie od pierwszych sekund utworów. Wkrótce doczekaliśmy się pierwszego z coverów - Perfect Day, z repertuaru Lou Reeda. Dalej She likes to hide i bardzo żywy To the shoreline. Kolejnym utworem zaprezentowanym warszawskiej publiczności był Holy Diver. Hard Rockowy klasyk został zagrany kolejno na bluesowo, reggae’owo i jazzowo. Ten kawałek zrobił na mnie największe wrażeniel. Szczególnie ta trzecia, eksperymentalna odsłona pokazała, z jak bardzo profesjonalną kapelą mamy do czynienia. Wówczas mój sceptycyzm zszedł na dalszy plan, bo wiedziałem, że kolejna taka okazja nie nadarzy się szybko. Nadszedł czas na odrestaurowane Stress , bujające Disco Queen oraz cudowne Second Love, przy którym znów zrobiło się intymnie. Daniel wspomniał, że utwór został napisany jak miał zaledwie kilkanaście lat. Mimo to brzmiał bardzo dojrzale. Kolejne Iter Impius- idealnie wpasowało się w podniebny nastrój. Przyszedł czas na Perfect Element ,którego także się nie spodziewałem w wersji akustycznej. Set lista była ułożona w sposób przemyślany, tj. spokojne, melancholijne kompozycje łamane były mocniejszymi akcentami, jak kolejny Spitfall czy No Way. Na zakończenie podstawowego seta usłyszeliśmy legendarne King of Loss. Wszystko było by pięknie, gdyby nie brak środkowego wielogłosowego bridge’a, na który się bardzo nastawiałem. Licznie zgromadzona publiczność podziękowała artystom długimi oklaskami. Z powodzeniem liczyli na bisy. Po chwili wyczekiwania Szwedzi przywitali nas słowami :„Macie dziś szczęście” Mieliśmy !!! Siedemnaście utworów w podstawowym secie /plus bisy / nie zdarzają się często. No i cóż za zakończenie !!! Przepiękna kompozycja Dust in the wind grupy Kansas. Zespół nastroił instrumenty i kontynuował przedstawienie. Usłyszeliśmy Chainsling w aranżacji przywołującej na myśl wydawnictwo koncertowe 12:5. A jako, że cały koncert przebiegał w sznycie lat siedemdziesiątych, to nie mogło zabraknąć 1979, z udziałem muzyków towarzyszących zespołów. Podkręcona dynamika utworu spowodowała, że publika wykonała finałowy utwór wspólnie ze Szwedami. Po zakończeniu poziom głośności nie zmalał, dzięki sile oklasków wdzięcznych słuchaczy. Reasumując jednym słowem ten niepowtarzalny i niezapomniany koncertowy wieczór. Majstersztyk !!! Daniel Gildenlow był tego dnia w świetnej formie wokalnej. Udowodnił, że potrafi podołać każdemu dźwiękowi, mimo że utwory z setlisty są bardzo wymagające. Bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie też Roger Öjersson. Wystąpił gościnnie, w zastępstwie Ragnara, który pomimo niedawnego dołączenia do zespołu nie wziął udziału w trasie koncertowej. Jednak pomimo świetnych aranży i przygotowania uważam, że Anneke i Arsdir mieli większy wkład w ten magiczny i zapadający w pamięci klimat. Bezpośredni kontakt z artystą umożliwia wytworzenie się relacji słuchacz-muzyka, co pozwala doświadczyć o wiele więcej, trafić we wszystkie możliwe sensory. W ciągu występów zostałem obdarowany przepotężną dawką emocji, subtelnej intymności, której w obecnych czasach ludzie się wstydzą lub wyśmiewają ! „Wieczór taki był upojny, że…” wszechobecny brak empatii wśród ludzi i szarorzeczywistość na chwilę przestały istnieć. Z resztą muzyka, podobnież jak życie , złożona jest czasami z dobrych kawałków...
Zima w tym roku trwa rekordowo długo, więc u wielu z Was mógł też towarzyszyć jeszcze ten lodowaty i ponury stan ducha. Dnia 4 kwietnia w Progresji doszło do czegoś niesamowitego. Strumień ciepła, który artyści przekazali warszawskiej publiczności był tak mocny, że roztapiał nawet najbardziej oziębłe serca. I co tam gadać o skandynawskiej lodowatości.
A po koncercie można było zaczepić każdego z artystów przy stoisku z pamiątkami. Przeuroczo wspominać będę rozmowę z Anneke van Giersbargen, której jak przyjaciółce, mogłem się wyspowiadać. Profesjonalistka z niewiarygodnym talentem, a zakulisowo przesympatyczna kobieta - o jeszcze większym otwartym sercu. No i ten ujmujący szczery uśmiech . Zapamiętam ten wieczór i ten uśmiech na bardzo długo. Jadąc do Gdańska do Warszawy po drodze cały czas padał śnieg. Kolejnego dnia wyszło słońce. Skruszyli zimę? Magia ??? Fajnie, że mogłem jej doświadczyć. Pora na wiosnę i kolejne niezapomniane koncerty, o których Wam opowiem .
Mikołaj Grażul