VII Festiwal Rocka Progresywnego w Gniewkowie
Do Gniewkowa jedzie się z dwóch powodów. Dla ukochanej muzyki, która przez dwa dni festiwalu pojawia się tam w stężeniu nieporównywalnym z żadną inną imprezą w Polsce. Ale też dla atmosfery święta i porozumienia. Żadnej indoktrynacji, żadnego pytania na kogo głosujesz, w co wierzysz – jeśli przyjechałeś do Gniewkowa, to znaczy że możemy mieć sprzeczne poglądy na wiele spraw, ale i tak mamy o czym pogadać, drogi przyjacielu-kosmito. Ty, który tak jak ja uparcie admirujesz zespoły, których nie uświadczy się w mediach głównego nurtu. Jeden niszowy kwartalnik, kilka internetowych portali, parę audycji w radiach naziemnych i sieciowych – to cały arsenał rocka progresywnego w Polsce. Ale to wystarczy, żeby zrzeszeni w tych instytucjach wariaci raz na rok urządzali święto dla wariatów z drugiej strony odbiorników i ekranów. Od świrów – dla świrów. A na scenie też same świry, bo grają to, co lubią, a co z dużym prawdopodobieństwem sprzeda się tylko w ograniczonym kręgu odbiorców. I z tymi świrami ze sceny też można pogadać, zapytać o sprzęt, o inspiracje, i razem poszaleć pod sceną - bo kiedy tylko zejdą z desek, sami wtapiają się w publikę, z ciekawością słuchają innych występujących kapel, a co bardziej krewcy machają banią jak niewyżyci nastolatkowie. Potem jest jeszcze nieoficjalne afterparty z grillem służącym wyłącznie jako pretekst do długich Polaków o progresie rozmów. I tylko głowa czasem od tego grilla rano boli, oj jak boli i jak suszy... Przez dwa dni w Gniewkowie pojawia się platforma porozumienia między najróżniejszymi ludźmi, jednoczy tę wieżę Babel wspólny język – rock progresywny! Peace, man! Peace!
Siedem kapel – i każda inna! Można było zobaczyć idoli. Dla wielu osób tegorocznym wabikiem byli jak zawsze profesjonalni i żywiołowi zarazem Tides From Nebula. Obowiązkowa gra świateł, obowiązkowe zginanie się jak scyzoryki panów gitarzystów – widziałem to już parę razy, ale, do licha, to zawsze działa! Można było odkryć coś nowego – dla mnie taką ciekawostką przyrodniczą były wiwisekcje ludzkiej natury, jakie przy dźwiękach ostrego metalu uskuteczniali HellHaven. Słowno-dźwiękowy odjazd, który można by nazwać współczesną, zbrutalizowaną wersją czołowych niegdyś ponuraków polskiej sceny – Abraxas. A'propos Abraxas – w składzie zamykającego pierwszy dzień festiwalu Ananke gra obecnie trzech członków tej zasłużonej formacji. Ananke żyje własnym życiem, ale od przeszłości się nie odcina. W secie zdominowanym przez utwory z drugiego longplaya grupy, „Shangri-La” (eh, zabrakło mi trochę „Talizmanu” i „Latawców”), znalazło się miejsce dla pamiętającego połowę lat dziewięćdziesiątych „Gdy wydaje się niemożliwym pamiętać”. Ananke udowodniło, że w Gniewkowie można diametralnie zmienić upodobania. Mój przyjaciel Jakub wybierał się do Gniewkowa jako antyfan zespołu – w czym moja zasługa/wina, bo go ich nagraniami katowałem. Ale po doświadczeniu swoistego parateatralnego show Adama Łassy i s-ki raptem uznał ich za świetną grupę. Stary, a nie mówiłem? Można było się przekonać, że połączone razem słowa „rock'n roll” i „progresywny” nie zawsze tworzą oksymoron, bo jak inaczej opisać fenomen AnVision – zespołu grającego progmetal cała gębą, ale uskuteczniającego show godny AC/DC? Wokalista Marqus biegający po scenie jak wariat, bawiący się w berka z gitarzystą i basistą, wchodzenie instrumentalistów między ludzi (bezprzewodowe gitary – potęga!!!). AnVision już sporo koncertuje za granicą – o zakład, że wkrótce będą tam trzecią siła polskiego proga, obok Tidesów i Riverside. Można było usłyszeć twórcze podejście do tradycji – bo w utworach czterech młodzieńców ze State Urge dokonuje się reinkarnacja żywiołu, któremu na imię Pink Floyd. A oni bynajmniej się tej łatki nie wstydzą. Można było znaleźć nowy obiekt uwielbienia – tu moje uniżone ukłony w stronę otwierających festiwal panów z Arlon. Owszem, słyszałem takie granie na dziesiątkach płyt, ale w Waszym wykonaniu chcę go posłuchać jeszcze trochę. Gracie zawodowo, wręcz – nie bójmy się tego słowa – komercyjnie, ale to granie ze szczerego serca. Chcecie, by słuchacz poczuł się lepiej – i Wam się to udaje, przynajmniej ze mną. Last but not least – w Gniewkowie można było raz na zawsze wyleczyć się z polskich kompleksów. Kto powiedział, że to co nasze, musi być od razu wtórne? Na pewno nie mówią tak panowie z Tenebris. Ich wizja jest unikalna. Zaczynają tam, gdzie kończą się tereny zagospodarowane przez King Crimson, Neurosis czy Alchemist i lecą dalej, aż do gwiazdozbioru Oriona. Nie lecą jednak na złamanie karku – trajektorię kosmicznej podróży mają dokładnie przemyślaną. Profetyczny wokal Szymona, jego gitarowe interakcje z Primerem, otoczka space'owych klawiszy, didgeridoo – wszystkie te elementy mają precyzyjnie wyznaczone miejsce. I już zupełnie na marginesie – można się też w Gniewkowie wybić! Pojawiła się pierwsza jaskółka zainteresowania Zachodu, w osobach przedstawicieli holenderskiego Srayv Music Promotion, którzy mają już w swojej „stajni” AnVision. Słuchali, patrzyli, notowali – zobaczymy co z tego wyniknie, zobaczymy...
Co będzie za rok – nie wiadomo. Licho wie kto za rok będzie rządził, kto okaże się obcym agentem wpływu, czy i z jak wielkim hukiem runie strefa euro... Oświadczam jednak, że o ile nie będzie wojny, to do Gniewkowa wybieram się na dwieście procent i na pewno będę się tam znakomicie bawił. A wiecie dlaczego? Bo pewnie będzie tam również duża część z Was. A wszyscy jesteśmy wielką progresywną rodziną. Niezniszczalnym plemieniem świrów, którzy hołubią skarb prog rocka. Do zobaczenia!!!
Bardzo subiektywną relację zdał:
Trybik
Zdjęcia: Jester