Piątego lutego, Katowice, hala „Spodek”.
To tutaj miało miejsce jedno z największych wydarzeń muzycznych tego, dopiero startującego, roku. Największa grupa wykonująca metal progresywny zagrała u nas już po raz dziesiąty. Czego można było się spodziewać? Prawdziwych fanów chyba już nic nie mogło zaskoczyć, ot piątka muzyków grających prawdopodobnie materiał z najnowszej płyty. Dla większości właśnie zaskoczeniem był dobór utworów oraz specyficzny, nieco humorystyczny przerywnik – film puszczony podczas przerwy o którym jeszcze napiszę w dalszej części relacji.
Po incydencie, jaki miał miejsce w 2012 roku (ów koncert opóźnił się o godzinę, a suport w ogóle nie wystąpił) oraz po obawach dziennikarzy radiowej Trójki, którzy przepowiadali, że i tym razem opóźnienie na pewno wystąpi, wydawało się, że nie ma szans i jakaś przykra sytuacja na pewno zaistnieje. Ogólnie odnoszę wrażenie, że ludzkość bacznie obserwuje Dream Theater w oczekiwaniu jednego, nawet najdrobniejszego błędu na którym mogłaby żerować i powiedzieć, że oni jednak potrafią coś zrobić nie tak. Tym razem jednak bez wpadek, koncert rozpoczął się punktualnie (mój zegarek sugerował nawet, iż stało się to dwie minuty przed czasem).
Jak przystało na zespół światowego formatu, wejście muzyków oraz otwarcie występu okazało się niezwykle widowiskowe i emocjonujące. W tle leciało intro - False Awakening Suite, a na wielkiej kurtynie zawieszonej z przodu sceny, pojawił się film – animacja przedstawiająca historię i niejako genezę powstania wszystkich okładek płyt zespołu. Już sam pomysł był niezwykle ciekawy, a wykonanie… Tutaj po prostu ciarki chodziły po plecach. Po ostatnich dźwiękach suity, nastąpiła sekunda, może dwie przerwy, ciszy i… Kurtyna opadła a naszym oczom ukazało się czworo muzyków, którzy z ogromnym tąpnięciem zaczęli występ, bo utworem The Enemy Inside. James LaBree, wokalista, wszedł troszkę później, ale to właśnie on, jak przystało na porządnego front mana, nadawał zespołowi dynamikę na scenie. Otwarcie to było chyba najlepszym początkiem koncertu, jaki widziałem w swoim życiu, a stojący pod sceną tłum zaczął gwałtownie napierać w stronę sceny. Ja sam znalazłem się ostatecznie w czwartym rzędzie. Miejsce chyba idealne, lekko z prawej strony, gdyż najbardziej zależało mi na śledzeniu poczynań Johna Petrucciego – mojego mentora i największego autorytetu w gitarowej dziedzinie.
Ale wracając do występu… W ogóle muszę przyznać, że wbrew wielu obawom wokalista był w świetnej formie i, jak ktoś to skomentował, a ja przypadkiem usłyszałem, „dziwnym sposobem już nie wył jakoś irytująco”. Zgadzam się z tym, jego wokal był stonowany, brzmiał pewnie i dojrzale. Nie irytował absolutnie, a nawet zdawał się momentami kojący (jakkolwiek można to odebrać).
W przeciągu paru następnych utworów – wielu z nowej, z resztą genialnej, płyty entuzjazm publiczności stale rósł: w górze ciągle falowały ręce, tłum skakał, śpiewał wraz z wokalistą i po prostu dobrze się bawił czując się bardzo swobodnie.
Po ponad godzinie występu nastąpiła przerwa. Obwieścił to napis na telebimie, gdzie jednocześnie pojawił się zegar odliczający 15 minut do zakończenia przerwy. Po mniej więcej pięciu minutach pojawił się film nazwany „mix YouTube” – kompilacja klipów zamieszczonych w internecie a dotyczących Dream Theater. Zawierał on zatem liczne nagrania ludzi wykonujących utwory z repertuaru zespołu. Większość miała charakter humorystyczny (np. grupa muzyków wykonująca utwór Erotomania na instrumentach – zabawkach, beatboxujący chłopak pokazujący jednocześnie aktualne metrum w utworze, albo reklamy prezentujące figurki muzyków Dream Theater jako superbohaterów). Zdarzały się jednak filmy ukazujące kunszt i profesjonalizm artystów prezentujących swoje możliwości na YT (np. sławne już wykonanie Pull me Under przez dzieci, w tym przez 11-letnią wokalistkę, solówka gitarowa z The Best of Times w wykonaniu 14-latki albo cover Dream Theater zagrany na marimbach). Cała ta kompilacja okazała się bardzo dobrym pomysłem. Z pewnością umiliła czas oczekiwania na dalszą część koncertu wszystkim, którzy i tak stali lub siedzieliby 15 minut na swoich miejscach, jednocześnie rozbawiła. Mam nadzieję, że może niejednemu pozwoliła poszerzyć horyzonty, albo zdystansować się do muzyki. Mniejsza o to jak zadziałało to na innych, mi z całą pewnością umiliło czas i pozwoliło popatrzeć na „zwykły koncert” z trochę innej strony.
Zatem równo po 15 minutach usłyszeliśmy kolejne dźwięki na żywo – rozpoczął się drugi akt. Tym razem przeważała płyta Awake, z której usłyszeliśmy aż pięć utworów pod rząd. Tego się absolutnie nie spodziewałem, ale właśnie od drugiej części koncertu zabawa rozkręciła się na dobre. Zespół grał bardziej znane utwory a to, jak wiemy, bardziej porywa do zabawy.
Po drugim akcie i następnej krótkiej przerwie, nastąpiły bisy. Było ich trochę, bo Dream Theater zagrał aż pięć utworów większość pochodziła z płyty Metropolis pt. 2 Scenes from a Memory.
W ferworze okrzyków i niezwykłej, niesłabnącej energii publiczności, zespół zakończył swój występ częścią utworu Illumination Theory. Było to niezwykle wzniosłe zakończenie, po prostu ściana fenomenalnego dźwięku od którego, już po raz enty, ciarki chodziły po całym ciele.
Po zakończeniu outro, cały zespół wyszedł na scenę i wspólnym ukłonem pożegnał się z publicznością. Jeszcze chwilkę artyści chodzili po scenie, Petrucci rzucał w tłum kostki, a reszta po prostu machała i dziękowała publiczności. Wtedy też można było zobaczyć, że dla tych panów, była to naprawdę dobra zabawa.
Ogólnie nie sposób było odnieść wrażenia, że jest to jeden z wielu koncertów, praktycznie identycznych, które Dream Theater aktualnie daje średnio co drugi dzień. Wszystko wydawało się wypadkową wielu miesięcy przygotowań i kropel potu pojawiających się w wyniku włożonej pracy nie tylko w samą muzykę, ale również w wystrój sceny, przygotowanie oświetlenia i nagłośnienia oraz wizualizacji, które naprawdę robiły piorunujące wrażenie. Co ciekawe, każdy utwór okraszony był właśnie swoją, idealnie pasującą animacją, co dodatkowo stanowiło atut oraz urozmaicenie całego show.
Nagłośnienie okazało się naprawdę bardzo dobre. Przy samej scenie, wiadomo, rzadko zdarza się, aby wszystko było słychać idealnie. Mam lekkie zastrzeżenia do wokalu, gdzie nie zawsze dobrze i wyraźnie było słychać słowa. Jednak parę metrów dalej, wszystko wydawało się już idealne. No cóż, albo widok z bliska, albo świetny dźwięk. Coś za coś. Jednak ogólnie naprawdę bez większych zastrzeżeń.
No i jakie niespodzianki? Tym razem było ich trochę, ale jeden, stały punkt w ogóle się nie zmienił. Mam tu na myśli świetnych muzyków, wirtuozów poszczególnych instrumentów, którzy nieomylnie, perfekcyjnie wykonują własną pracę, za co chwała im i uwielbienie! Wokalista wydał mi się nieco… chudszy! Tak James LaBree widocznie zadbał o formę, co ewidentnie odbiło się również na jego wokalu, gdyż, jak wcześniej wspomniałem, nie mam mu nic do zarzucenia. Ogromny plus za żywiołowość i nieustanną interakcję z publicznością. Bez przerwy podchodził do samej krawędzi sceny, krzyczał, a wystawiając mikrofon w naszą stronę, zachęcał do śpiewania razem z nim. To właśnie on nadawał dynamiki na scenie reszcie statycznym muzykom.
A John Petrucci? Największa gwiazda zespołu oczywiście nie mogła zawieść. Nie zawiodła! Przechadzając się spokojnie po scenie, John miał wzrok zwykle skupiony na gitarze (jego nowa sygnatura - Ernie Ball Music Man Majesty). Wyglądał i ogólnie wręcz sprawiał wrażenie boga, który czasami raczył publiczność spojrzeniem, a w szczególnych przypadkach uśmiechem. Owo skupienie to pojawiało się, to zanikało chwilowo i właśnie w tych przypadkach Petrucci zerkał w naszą stronę. A dźwięk wydobywający się z jego gitary był po prostu bajecznie idealny. Nie ma porównania z żadnym innym muzykiem, a o jakimkolwiek potknięciu w ogóle nie ma mowy. Gitarowe partie zdawały się wręcz banalnie proste w jego wykonaniu, a zachwycił nieraz porządną solówką i melodyjną, i powerową o, mówiąc kolokwialnie, prędkości światła.
Jordan Rudess… Tutaj również zastrzeżeń brak. Zmuszony do stania w jednym miejscu sprawiał wrażenie cierpiącego z tego powodu. Jednak dwukrotnie miał możliwość krótkiego przejścia się po scenie w trakcie solówek granych na przenośnym keyboardzie, zawieszonym na ramieniu. Te solówki wydawały mi się bardzo dobre, a kontaktem z publicznością przewyższał wtedy nawet wokalistę. Z resztą jego wiecznie zawieszony na twarzy uśmiech ukazujący lekko krzywe, wystające zęby, wręcz zarażał optymizmem i radością.
Basista, John Myung, to po prostu John Myung. A czego można się było spodziewać, wspaniale grał swoje partie, choć niestety w jednym miejscu wzbudził małą sensację. W utworze The Dance Of Eternity nie zagrał swojej najbardziej popularnej, fenomenalnej solówki granej metodą tappingu. No cóż, zespół zmienił nieco tenże utwór.
Poza tym John raczej statycznie, jak zwykle ubrany wyłącznie na czarno, stał i momentami poruszał głową wyłącznie w celu odsłonięcia sobie twarzy spod gęstwiny długich włosów.
Wreszcie Mike Mangini. Myślę, że właśnie jego temat wzbudzał największą ciekawość i wszelkie, ewentualne spory. Po odejściu Mike’a Portnoya, poprzedniego perkusisty, zespół wydaje mi się nieco przygaszony. Właściwie muzycznie niczego tutaj nie brakuje (choć jest lekko inaczej), bardziej chodzi mi o żywiołowość, gdyż Portnoy był królem zamętu, chaosu i świetnego humoru. Jako najbardziej żywiołowy członek Dream Theater sprawował świetne stanowisko i chociaż zwykle znajdował się z tyłu sceny, za ogromnym zestawem perkusyjnym, to jednak nie dawał o sobie zapomnieć. Trochę odwrotna sytuacja panuje teraz. Mike Mangini jest raczej statyczny, spokojny. Obudowany instrumentami perkusyjnymi praktycznie niedostrzegalny. Choć w momencie solowego występu (podczas utworu Enigma Machine), wszystkie oczy były skierowane na niego. Wtedy też popisał się świetną solówką, przyznam, że była to jedna z lepszych, jakie w ogóle słyszałem. Niestety Mangini nie śpiewa, nie tworzy chórków, których nieco brakowało. Na pozycji wspierającego wokalu został już tylko Petrucci, który był jednak praktycznie niesłyszalny. Spotkałem się jednak z opiniami, że Mangini o wiele lepiej wypadł, niż dwa lata temu podczas występu w Poznaniu. Chyba już na dobre się zaaklimatyzował.
Ostatecznie podsumowując mogę powiedzieć, że trochę mi żal tego, że nie słyszałem swoich ulubionych utworów. Jednak ileż można słuchać Pull Me Under? Zależało mi jednak na jakimkolwiek utworze z mojego ulubionego albumu - Systematic Chaos. Tego nie uświadczyłem, za to dostałem 3 godzinny koncert, którego na pewno w życiu nie zapomnę. Jest to przedstawienie audiowizualne na tak wysokim poziomie, że wśród najlepszych nawet, nie ma sobie równych. Polecam przy najbliższej okazji przeżyć taki koncert. Biletów nie zabrakło, na sali było jeszcze miejsce. Niech więc żałują wszyscy Ci, którzy nie zdecydowali się z jakiegokolwiek powodu nie przyjechać!
Paweł Caniboł
Setlista (w nawiasach albumy zawierające dany utwór):
Część I
False Awakening Suite (Dream Theater)
The Enemy Inside (Dream Theater)
The Shattered Fortress (Black Clouds & Silver Linings)
On The Backs Of Angels (A Dramatic Turn of Events)
The Looking Glass (Dream Theater)
Trial Of Tears (Falling Into Infinity)
Enigma Machine+ solo – Mike Mangini (Dream Theater)
Along For The Ride (Dream Theater)
Breaking All Illusions (A Dramatic Turn of Events)
Część II
The Mirror (Awake)
Lie (Awake)
Lifting Shadows Off A Dream (Awake)
Scarred (Awake)
Space-Dye Vest (Awake)
Illumination Theory (Dream Theater)
Bisy:
Overture 1928 (Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory)
Strange Déjà Vu (Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory)
The Dance Of Eternity (Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory)
Finally Free (Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory)
Illumination Theory (Outro) (Dream Theater)