Wypieki Kultury zlokalizowane na warszawskiej Pradze to bardzo ciekawe miejsce. Kiedyś prężnie funkcjonowała tam piekarnia, ale jak to z większością prężnie funkcjonujących polskich interesów bywa, piekarnia upadła. W tej okolicy jest dużo takich opuszczonych fabryk, ale zakład przy ulicy Stolarskiej wyróżnia się tym, że został zaadaptowany na miejsce poświęcone szeroko pojętej kulturze. Z zewnątrz lokal co najmniej odstrasza gołymi cegłami i wysokimi kominami fabrycznymi, ale ma niezwykły, nieco odrealniony klimat, być może dlatego że nowoczesne fabryki już tak nie wyglądają. Tym bardziej, że ta fabryka produkuje rzecz niezwykle cenną i delikatną. Sztukę.
Koncert otworzył występ Noisy Gasoline. Nie będę kłamał, że mam wszystkie płyty i znam wszystkie teksty na pamięć. O nie, zespół widziałem pierwszy raz w życiu, więc szybko musiałem poddać ocenie to co słyszałem. Pierwsze wrażenie? Co za moc! Dotyczy to nie tylko zespołu, ale może przede wszystkim nagłośnienia w klubie. Było bardzo głośno, ale też fantastycznie selektywnie, co wcale nie jest takie oczywiste, ale trzeba przyznać, że brzmienie było doskonale wyważone. Generalnie warunki panujące w klubie trochę mnie zaskoczyły. Pod sceną stoliki (że jak?), sama scena dość nieduża, w dodatku leżał na niej dywan (ja tylko czekałem na jakieś nieszczęście). Ale poza tym wystrój klimatyczny, na ścianach poniszczone płytki dwóch rodzajów, a pod nimi eleganckie skrzynie wojskowe z poduszkami, na których można było całkiem wygodnie siedzieć. Słyszałem, że jak w klubie nic się nie sypie to jest słabo, więc nie było słabo.
Wracając do zespołu, jak już wspomniałem była moc, były potężne, ciężkie gitarowe riffy i mocarna sekcja rytmiczna, ale wszystko to było zrównoważone pewną dozą melodyjności i czystym głosem wokalisty. Warunki wokalne Jarka Andraki przekonują mnie umiarkowanie, ze względu na dość wysoki i momentami nosowo brzmiący głos, ale przyznać trzeba, że świetnie przebijał się przez ścianę dźwięków generowanych przez resztę zespołu. Atrakcją było niewątpliwie to, że piosenki śpiewane były zarówno po polsku, jak i po "murzyńsku", właściwie w obu wydaniach brzmiały równie dobrze. Wydawca określa twórczość Noisy Gasoline jako brzmienia rodem z Seattle i może coś w tym jest, ja słyszałem w tym Foo Fighters, Creed czy nawet Soundgarden oraz trochę dźwięków charakterystycznych dla amerykańskiej alternatywy pierwszej połowy lat 90-tych.
W ciągu kilku ostatnich lat Cochise zdobył pewną popularność w Polsce. Nie przekłada się to może na nagrody na renomowanych festiwalach ani na emisję muzyki zespołu w popularnych rozgłośniach radiowych, ale grupa sporo koncertuje, zresztą nie tylko w naszym kraju. Ostatnio wrócili z Londynu, a teraz właściwie przez całą jesień będą jeździć po Polsce koncertując w wielu miastach. Mówiąc o Cochise, nie można nie wspomnieć o osobie wokalisty grupy, który jest jej najjaśniejszym punktem, ale też zapewne swego rodzaju przekleństwem. Paweł Małaszyński, raczej znany aktor, śpiewać w zespole rockowym chciał od zawsze. Jak łatwo się domyśleć, odbiór jego poczynań aktorskich był bardziej entuzjastyczny niż w przypadku jego działalności muzycznej. Mam jednak wrażenie, że to może się wkrótce zmienić, albowiem Paweł Małaszyński jest świetnym wokalistą rockowym! Muzyka Cochise nie brzmi jak kaprys zblazowanego aktora, który postanowił pośpiewać z nudów. Zespół zaczynał z absolutnego dołu i powoli wspina się do góry po kolejnych szczebelkach z ujmujacą skromnością i szczerością. Nie wyczuwam tu fałszu ani wyniosłości. Muzycy zdają sobie sprawę jaką mają pozycję i spokojnie, powoli budują swoją karierę godnie i z szacunkiem. I są bardzo dobrym zespołem koncertowym. Na luzie, bez widocznego stresu, zadziornie i z rock'n'rollowym pazurem. Powiem szczerze, że propozycja muzyczna Cochise zdecydowanie bardziej trafia do mnie na żywo niż w wersji studyjnej. Dobrym przykładem jest "Destroy the angels", na płycie nieco kwadratowy, niepozbawiony gotyckiego mroku, na scenie zabrzmiał bardzo rasowo i żywiołowo. Mroku zresztą nie zabrakło i na żywo, m.in. za sprawą Danzigowego "Lick the blood off my hands", fenomenalnie zagranego. Tego wieczoru Cochise nie postawił na oczywiste hity (może poza "MLB"), tylko na totalny czad (świetna praca gitarzysty Wojciecha Napory). Poza wymienionymi utworami usłyszeliśmy jeszcze m.in. "War song", "Coma", "Dance", "Na hi es" czy "White garden". Energii i mocy było w tym co nie miara, starczyłoby co najmniej dla kilku elektrowni. Wokalista zagadywał publiczność raczej oszczędnie, stawiając głównie na muzykę, czasem żartował razem z innymi muzykami, powiedział też jedną poważną rzecz o lokalu, stwierdzając "nie no, naprawdę jest, kurwa, godnie".
I to jest chyba najlepsze podsumowanie tego sobotniego wieczoru.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel "Gonzo" Koleński