To było moje drugie spotkanie z żywą legendą słoweńskiej muzyki. Pierwszy raz dane mi było doświadczyć Laibach w wersji live w Poznaniu tego roku, spodziewałem się więc, że koncert na Soundedit nie będzie specjalnie odmienny od tego, który zagrali w kwietniu w stolicy Wielkopolski. W końcu oba te występy odbyły się w ramach jednej trasy promującej album "Spectre". Ale było coś o czym było wiadomo, że odmieni ten koncert i sprawi by był wyjątkowy, jedyny taki w historii. Laibach zapowiedział, że zaprezentuje całą EP "1 VIII 1949 Warszawa" właśnie w czasie koncertu w Łodzi. Jest to album poświęcony Powstaniu Warszawskiemu, zrealizowany na specjalne zamówienie Narodowego Centrum Kultury i wydany w tym roku. Żaden polski fan Laibach nie mógł tego koncertu przegapić, ja również.
Ale od początku. Koncert miał się rozpocząć o godzinie 19, jednak z nieznanych przyczyn było przeszło 30-minutowe opóźnienie. Zespół wymaszerował na scenę - jak to ma w zwyczaju - w rytm preludium do "Te Deum" M. A. Charpentiera. Laibach występuje od dłuższego czasu w niezmienionym składzie koncertowym, tj. żelazny Milan Fras na wokalu, Luka Jamnik i Sašo Vollmaier przy syntezatorach, Janez Gabrič za perkusją oraz zjawiskowa Mina Špiler, która zarówno śpiewa jak i obsługuje syntezatory. Muzycy kolejno pojawiali się na scenie, a już po chwili usłyszeliśmy pierwsze dźwięki "Eurovision". Setlista mnie nie zaskoczyła, bo pierwsza część koncertu była dokładnie taka sama jak ta w Poznaniu. Usłyszeliśmy wyłącznie utwory z albumu "Spectre", wśród których wyróżniają się m.in. "Eat Liver!" - tutaj Mina wychodzi "na front" i porywa publiczność; przebojowy "The Whistleblowers" - przy którym aż chce się pogwizdać; czy elektropopowy "Resistance Is Futile", z monumentalnym elektroniczno-symfonicznym zakończeniem. Była też przepiękna i spokojna, w dodatku zmuszająca do refleksji, kompozycja "Koran".
Po krótkiej 10-minutowej przerwie przyszła pora na danie główne tego wieczoru: utwory z "powstańczego" EP. Laibach zaczął od końca, czyli utworem "Mach Dir Nichts Daraus" wykonanym brawurowo przez Minę Špiler oraz specjalnego gościa - Borisa Benko - który pojawił się razem z zespołem na scenie. Muzyk ten brał udział przy tworzeniu wspomnianego minialbumu, więc jego obecność była zrozumiała ale również dość (oczywiście miło) zaskakująca. Benko popisał się również w "Zog Nit Keyn Mol", które zaśpiewał prawie samodzielnie. Ale największe wrażenie zrobił utwór "Warszawskie Dzieci", czyli powstańcza pieśń, w którą Laibach wplótł "Deszczowe preludium" Chopina. Ta świetna kompozycja wzbogacona o biało-czerwoną wizualizację i chóralne odśpiewanie refrenu przez zgromadzoną publiczność zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Już dzięki temu koncert był wyjątkowy. Później za to Laibach uraczył nas kilkoma "przebojami" z industrialnym "B Mashina" czy tanecznym "Tanz Mit Laibach". Nie zabrakło też coverów "Love On The Beat" czy "See That My Grave Is Kept Clean", które znane są z rozszerzonego wydania "Spectre".
Po koncercie Laibach nastąpił ponad 20-minutowa przerwa i na scenie zadomowił się już Karl Bartos. Jego występ zgromadził sporą ilość fanów Kraftwerk, których swoim koncertem nie zawiódł, przynajmniej takie odniosłem wrażenie widząc świetnie bawiących się pod sceną ludzi. W secie Bartos znalazł bowiem miejsce zarówno na przeboje "Elektrowni" jak i własne kompozycje, te nowsze i te starsze. I tak usłyszeliśmy przeboje z "Das Model", "Tour De France" czy "Computer Love" na czele. Między nie Bartos sprytnie wsplótł swoje kompozycje, które fantastycznie sprawdziły się na żywo. Myślę tu głównie o tanecznych "Musica ex machina" oraz "The Camera" czy mocniejszym, nieco industrialnym "Ultraviolet". Koncert dopełniały świetne wizualizacje, niektóre bardzo wymowne w swoim przekazie, niektóre niepozbawione humoru.
Na deser organizatorzy zaserwowali nam klimatyczny występ Jordan Reyne. Ta charyzmatyczna Brytyjka zaprezentowała stosunkowo krótki, ale treściwy set z utworów na bieżąco loopowanych. Artystka zapętlała kolejne partie wokalu i gitary (tudzież przygotowanej wcześniej elektroniki) budując w ten sposób narastające kompozycje. Nie jestem w stanie wymienić utworów, ponieważ żadnego z nich wcześniej nie znałem, natomiast występ Jordan zachęcił mnie do głębszego zapoznania się z jej twórczością. Solistka popisała się też niebanalną znajomością... języka polskiego. Warto przynajmniej docenić chęci, zresztą - bardzo to sympatyczna osoba. Od razu po koncercie spakowała się i znalazła kilka chwil dla każdej osoby, która chciała z nią zamienić słowo - tym razem już po angielsku.
I tym sposobem moja przygoda z Soundedit Festival dobiegła końca. Żałuję, że nie mogłem być na drugim dniu festiwalu, bo jest to bardzo interesująca i dobrze zorgniazowana impreza. Poza opóźnieniem czasowym nie mam żadnych zastrzeżeń. Klub świetny, muzyka fantastyczna, spotkania z muzykami - jedyne w swoim rodzaju (chociaż byłem tylko na tym z Karlem Bartosem to wyobrażam sobie, że reszta była równie sympatyczna i treściwa). O godzinie 1:35 czekał już na mnie autobus powrotny, tym razem nie czerwony, i gdzieś tam nad ranem około 8 zlądowałem w domu. Myślę, że za rok też wybiorę się na ten festiwal jeśli nic nie stanie na przeszkodzie!
Autorem zdjęć jest Piotr "Raven" Zawadzki. Zdjęcia wykorzystane za zgodą autora. Odsyłam do całej galerii z koncertu Laibach pod tym adresem: KLIK.