Lubię Amnezję w jej dzisiejszym kształcie. Zawsze coś się tu dzieje. Koncerty wykonawców niszowych albo dopiero próbujących się przebić, jam sessions, kabarety… Odkąd rok temu dawna disco-mordownia w podziemiach izby lekarskiej zmieniła właściciela – Olsztyn zyskał wreszcie klub gdzie mogą chodzić ludzie, którzy wymagają od kultury czegoś więcej niż lekkopółśrednia krajowa, ale nie lubią siedzieć pod krawatem. Tego wieczora na scenie Amnezji królował blues. Lewis Hamilton jest twórcą bardzo jeszcze młodym, ale już zdążył sporo zdziałać. W wieku 20 lat jest w pełni ukształtowanym blues rockowym wokalistą i gitarzystą. Ma na koncie trzy własnoręcznie wyprodukowane albumy i jakieś pół tysiąca zagranych koncertów. Nową płytę wyda lada dzień. A teraz postanowił dać się poznać Polakom. Oczywiście nie szalejmy, trzeba zachować proporcje – Lewis to nie Bonamassa, młody Szkot wciąż walczy o swoje miejsce. Dlatego jego trasa po Polsce obejmowała kluby i tancbudy w niekoniecznie największych miastach Kujaw, Warmii i Pomorza. Ale – do licha! – granie w knajpach to też część bluesowego etosu! Ludzie schodzili się powoli, bo warunki zdecydowanie sprzysięgły się przeciw występowi Szkota. W tym akurat czasie telewizja nadawała mecz Polska-Gruzja, a jakiś kilometr dalej grała koncert Coma, więc konkurencja była spora. Ale przynajmniej było wiadomo, że ci którzy przyszli – wiedzieli po co idą do Amnezji. Muzycy zaczęli z półgodzinnym poślizgiem, żeby jak najwięcej osób zdążyło dotrzeć. I trzeba przyznać, że pod koniec ich występu Amnezja była już nieźle wypełniona.
W sumie ciężko mi powiedzieć czy Lewis Hamilton Band to power trio czy kwartet. Zasadniczy trzon oprócz Lewisa stanowią Ben O’Reilly (perkusja) i Nick Hamilton (bas). Nick jest tatą gitarzysty, a biorąc pod uwagę młody wiek pozostałej dwójki – oprócz menedżera musi być także przyzwoitką (przyzwoitka metr dziewięćdziesiąt i 100 kilo żywej wagi – wyobrażacie sobie lepszą?). Saksofonista Donald Lang towarzyszył grupie w trasie na prawach gościa, ale wchodził w większości utworów. Na moje oko trzeba by potwierdzić stan faktyczny i dać mu stałe engagement. Zaczęli we trzech. Do rozruszania publiczności najlepiej zaserwować jej coś, co dobrze zna. Więc zaczęli od „Hoochie Coochie Man” Willie Dixona. I już wiedziałem, że będzie dobrze. Sekcja znała swoje miejsce – budowała solidny fundament pod główną gwiazdę zespołu (choć bas Hamiltona seniora – zaznaczmy – był naprawdę gęsty), a Lewis pokazał klasę. Gitarową, ale i wokalną. Gra jak biały, słychać że to muzyk europejski, ale śpiewa bardzo „czarno”, z soulowym zadziorem. Standard zażarł panom pięknie, pierwsze brawa nie były wyłącznie kurtuazyjne – więc pora na repertuar autorski. Naprawdę dobry! Niektóre z tych kawałków Hamilton skomponował jako szesnastolatek, ale słychać w nich osłuchanie, znajomość bluesowej tradycji. Przebija się w jego grze fascynacja Rory Gallagherem, Alvinem Lee, oczywiście Hendrixem, tu i tam wtrąci takie lekko kwadratowe dźwięki, jakie w latach 90tych wychodziły spod palców maestro Healeya… Wkrótce zespołu dołączył też Lang. W tym instrumentalnym układzie z miejsca zapachniało mi Mayallem z okresu „JazzBlues Fusion” czy „Crusade”. Poleciały m.in. refleksyjne „Down To The River”, „By The Oak Tree”, “Drinking Game” (skąd tak dobrze znam repertuar Hamiltona, zapytacie – bo kupiłem wszystkie płyty po koncercie, hehe!). Ale najpiękniej zrobiło się w czekającym na płytową premierę powolnym, jazzującym „Stormy Season”. Jeszcze ten saksofon – ech, uniosła się w powietrzu miła mi woń Collosseum… Z „muzyki klasycznej” poleciało jeszcze „Superstition” Stevie Wondera. A po około godzinie grania trzydzieści minut przerwy, bo zespół nie wielbłąd i pić musi.
Po powrocie zespołu na scenę ktoś z całkiem już licznej publiki wrzasnął: „Give us some rock’n roll!”. Lewis uśmiechnął się tylko szelmowsko i odpalił pochodzące z ostatniej płyty żywiołowe „Whiskey Boogie”, trochę zbliżone brzmieniowo do bluesa teksańskiego. Znowu przetykał swoje utwory standardami. Fantastycznie wypadło „All Along The Watchtower” – na dobrą sprawę było ono dla zespołu pretekstem do jamowania. Świetnie operowali tempem i nastrojem. Raz refren nabierał zwiewnej lekkości, innym razem był przytłaczająco ciężki. Zebrali owację. Już, już myślałem, że było to ich koncertowe tour de force, ale nie, bo potem dołożyli do pieca w niesławnym, demonicznym „Crossroads” Roberta Johnsona. Do czyjej wersji nawiązywali – słychać było od początku. A kto nie był przekonany, że panowie odgrywają „Rozdroża” zdecydowanie „na śmietankowo”, chwilę później mógł usłyszeć jak pan Lang gra na saksofonie pamiętny riff z „Sunshine Of Your Love” (Jack Bruce na koncertach solowych też posiłkował się w tym utworze dęciakami…), a Lewis poprawia na gitarze. Powtórzyli ten patent jeszcze parę razy, bo ciągnął im się ten numer i ciągnął… Zeszli ze sceny dosłownie na moment, bo brawom nie było końca. Odegrali jeszcze kilka własnych kawałków, w międzyczasie O’Reilly popisłą się efektowną perkusyjną solówką.
No i co ja mam jeszcze powiedzieć? Hamilton i jego kompani pozamiatali. Może i blues nie jest rodzimym wynalazkiem Szkotów, ale przyswoili go sobie znacznie lepiej niż Polacy. Oni mają go już bezpośrednio w krwiobiegu, nasi gitarzyści (nawet ci najlepsi) nie są takimi scenicznymi zwierzakami, jeszcze im się w proces grania tej korzennej muzyki niepotrzebnie angażuje głowa. A Anglosasi po prostu grają. A ilu takich Hamiltonów produkuje się po knajpach na Wyspach Brytyjskich mogłem się przekonać odpalając składankę „Jock’s Juke Joint”, na której Lewis zebrał reprezentantów szkockiej sceny. Leci od tygodnia, a ja nie mam dość. Bluesa grać warto i należy, ale żebyśmy się nie wiem jak starali, Brytyjczycy pozostaną dla nas, Polaków, „starszymi braćmi w wierze” (tak samo, jak dla nich „starszymi” są Murzyni zza Atlantyku). A sam Lewis? Jeszcze o chłopaku usłyszymy, jestem tego pewien!
Relacjonował: Paweł Tryba