Festiwal Metal Hammer powrócił po kilkuletniej przerwie pod dach katowickiego Spodka. Tegoroczna edycja była wyjątkowa, ponieważ do nazwy festiwalu dodany został tytuł "Prog Edition". To oznaczało już od samego początku, że festiwal będzie wyjątkowy w szczególności dla fanów progresywnego rocka. I tak do tytanów prog metalu w postaci Dream Theater dołączały inne kapele, w tym szwedzki Evergrey oraz śmietanka polskiego prog rocka: Riverside, Osada Vida, Collage, Tides From Nebula, a także Art Of Illusion oraz One. Na festiwalu nie zabrakło też redaktorów ProgRock.org.pl - zapraszamy na relację z wydarzenia autorstwa Łukasza Jakubiaka oraz Bartłomieja Musielaka.
- ART OF ILLUSION -
Łukasz Jakubiak: Swego czasu zrecenzowałem ich debiutancki krążek w postaci Round Square Of The Triangle, jednakże z przyczyn ode mnie niezależnych (drobiazgowa kontrola ochroniarska dała się we znaki) udało mi się dotrzeć dopiero na końcówkę występu Art Of Illusion. W całości przesłuchałem jedynie utwór The Rite Of Fire. Pomimo słabego nagłośnienia, panom udało się rozbudzić publiczność, a techniczne popisy, którymi zespół raczył nas na zeszłorocznym krążku, wyśmienicie wypadają na żywo. Czuć chemię między muzykami, jednak grupa powinna nagrać więcej utworów „śpiewanych”. Z charyzmatycznym Marcinem Walczakiem na froncie, panowie mogą spokojnie podbijać zagraniczne sceny.
Bartłomiej Musielak: Moja pierwsza styczność z tym zespołem w wydaniu na żywo i od razu pozytywne zaskoczenie. Choć nagłośnienie nie powalało to niestety taka domena zespołów otwierających. Mimo wszystko bydgoska formacja nieźle się zaprezentowała dość skromnej jeszcze publiczności. Moją szczególną uwagę przykuły świetne kompozycje instrumentalne, w których popisywał się przede wszystkimi gitarzysta Filip Wiśniewski. Z wokalistą utwory były już nieco słabsze i trącające o schematyczność. W skali szkolnej występ na ocenę dobrą, czyli bardzo pozytywnie jak na początek.
- ONE -
Łukasz Jakubiak: Przykro mi to pisać, ale nie mam pojęcia, co One robił w zestawieniu Metal Hammer Festival. Mają wiele solidnych przebojów (refren Świata świętych krów do tej pory przewija mi się w głowie), ale czy aby na pewno pasowali do progresywnej konwencji festiwalu? Cóż, nie do końca. Z ich muzyką zapoznałem się dopiero po ogłoszeniu wszystkich zespołów biorących udział w tegorocznej odsłonie MHF. Proste, hardrockowe kompozycje pozytywnie nastrajały, choć nie do końca można było je nazwać „progresywnymi”. Na żywo było zupełnie inaczej. Energia gdzieś uleciała, interakcja z publicznością okazała się nikła (liczyłem, że chociaż w taki sposób panowie nadrobią), a z całego występu zapamiętałem jedynie „jak się bawicie?” po każdym kawałku i kilka fajnych riffów. Być może jako support przed tytanami rocka, pokroju Def Leppard czy Europe, wypadliby lepiej.
Bartłomiej Musielak: Nie będę ukrywał, że One głównie kojarzy mi się z jedzeniem. Miałem już przyjemność słuchać tego zespołu w Łodzi na Impact Festival. Tam też One sprawdziło się doskonale jako cichutka przygrywka do smakowitego burgera. Tym razem przerwa obiadowa wykluczyła się wzajemnie z tym występem, także nie słyszałem ich ani minuty. Czytając opinie w Internecie - chyba nie żałuję. Bez oceny.
- OSADA VIDA -
Łukasz Jakubiak: Od lat wybierałem się na koncert Osady Vida i w końcu mi się udało. Nie było to jednak spełnienie moich oczekiwań, bowiem występ był zdecydowanie za krótki, aby móc w stu procentach poczuć ich muzykę. Pomimo festiwalowych ograniczeń, panowie nadrobili świetnie dobranym repertuarem. Nie zabrakło przebojów z The After Effect pokroju Haters, czy King of Isolation, a w melancholijny nastrój bezbłędnie wprowadził mnie Those Days z Particles. Osada Vida stworzona jest do grania na żywo. Grupy nie ogranicza już studyjna ściana, a ich muzyka oddycha na scenie i daje solidnego emocjonalnego kopa. Choć w ich brzmieniu dominuje melodyjny charakter (Marek Majewski spokojnie mógłby przejąć front w Toto), to nie brakowało też instrumentalnych popisów, szczególnie ze strony klawiszowo-gitarowego duetu w postaci Rafała Paluszka i Jana Mitoraja. Krótki, acz pełen Osadowych hitów, koncert. Większych wrażeń oczekuję na tegorocznym Festiwalu Rocka Progresywnego w Gniewkowie.
Bartłomiej Musielak: Osada Vida to formacja uznana w polskim światku progresywnym. Grupa pokazała się w Katowicach z dobrej strony, choć znowu kulało nagłośnienie. Wokalista pomimo, że starał się jak mógł (co dobrze widziałem, bo byłem na ich występie bodaj najbliżej sceny na całym festiwalu) to niestety nie brzmiał zbyt dobrze. Drażni mnie też momentami dość patetyczny wydźwięk kompozycji Osady, ale cały występ muszę ocenić pozytywnie. Znów popisywał się przede wszystkim gitarzysta - Jan Mitoraj. Festiwal gitarzystów? Póki co owszem. Również ocena dobra.
- TIDES FROM NEBULA -
Łukasz Jakubiak: Bartek na One poszedł sobie coś zjeść, natomiast ja na występie Tides From Nebula poszedłem trochę „popiwkować” i spotkać się ze znajomymi. Nie jestem zbyt dużym fanem post rocka, dlatego zespół będzie musiał mi wybaczyć moją nieobecność (Hańba! – rzekła część społeczności ProgRocka). Zaliczyłem wcześniej dwa występy warszawiaków – nieco senny support przed Marillion w 2012 roku oraz świetny koncert na gniewkowskiej scenie, niecały rok później. Z kim nie rozmawiałem, każdy oceniał ich koncert pozytywnie, więc tego się trzymajmy.
Bartłomiej Musielak: Całkiem niedawno miałem okazję widzieć Tidesów we Wrocławiu wraz z maybeshewill oraz Skyharbor, więc o formę chłopaków byłem raczej spokojny. I przez to też ich koncert sobie troszkę odpuściłem, wytrwałem tylko 3 utwory, siłami bowiem na ten długi dzień trzeba było odpowiednio dysponować. Tides From Nebula jakoś mi nie pasują do dużej, festiwalowej sceny - o wiele bardziej lubię i doceniam, a także przeżywam ich koncerty klubowe. Post rock to w ogóle dla mnie muzyka raczej klubowa, wymagająca bardziej bezpośredniego kontaktu z publicznością. Nie będę więc oceniał tego występu, bo widziałem tylko fragment.
- COLLAGE -
Łukasz Jakubiak: W przypadku Collage miałem zupełnie inne odczucia od Bartka. Grupa wypadła rewelacyjnie pomimo krótkiego, choć i tak dłuższego względem poprzedników, występu. To był także najlepiej nagłośniony koncert tego festiwalu. Przeważał repertuar z Moonshine (intro z Heroes Cry tak mnie wbiło w fotel, że postanowiłem zejść na płytę), a wisienką na torcie okazało się rewelacyjne wykonanie God z repertuaru Johna Lennona. O solidnym poziomie technicznym nie trzeba wspominać (choć dalej z ogromnym podziwem patrzę na dynamiczne przejścia Wojtka Szadkowskiego), ale ogromnym zaskoczeniem okazał się Karol Wróblewski. Po raz ostatni widziałem go na scenie z Believe w 2011 roku (przed występem Areny w Progresji) i zaskakujące jest to, jaką przeszedł ewolucję. Nie miałem już przed oczami cichego, nieśmiałego chłopaka, tylko wulkan niepohamowanej energii z imponującą skalą głosu. Rewelacja! To był także ostatni koncert z udziałem Mirka Gila, który postanowił opuścić kręgi Collage, by skupić się na tworzeniu nowego materiału z Believe. Kłaniam się z podziwem i życzę więcej, równie udanych, koncertów, zarówno Mirkowi, jak i Collage.
Bartłomiej Musielak: Zabijcie mnie - ale nie mogę kompletnie strawić tego zespołu. Znam ich nagrania, ale ani trochę mnie nie porywają. Miałem okazję usłyszeć ich w Poznaniu dwa lata temu i wtedy nie zrobił ich koncert na mnie szczególnego wrażenia. Podobnie tym razem, choć troszeczkę cieplej muszę ocenić występ na MHF'15. Przede wszystkim podobało mi się zaangażowanie wokalisty Karola Wróblewskiego aktywnie reagującego na muzykę nie tylko kiedy musiał śpiewać. Do instrumentalistów nie ma się też co przyczepić, w końcu to starzy wyjadacze. Niemniej jakoś nadal się nie przekonałem. I ponownie - nagłośnienie, dotychczas najsłabsze. Moja ocena to "czwóreczka" z minusem.
- EVERGREY -
Łukasz Jakubiak: Do Spodka przyjechałem tak naprawdę na koncert Evergrey i strasznie zasmuciła mnie wiadomość, jeszcze tydzień przed wyjazdem, że dostali zaledwie 50 minut na scenie. Musiałem to jakoś przeżyć. Do setlisty nie mam żadnych zastrzeżeń. Zagrali wiele świetnych kawałków z zeszłorocznego Hymns For The Broken (m.in. King of Errors, Black Undertow, czy A New Dawn), ale ucieszyły mnie też moje ulubione (dosłownie!) utwory z Glorious Collision i Torn (kolejno, Leave It Behind Us oraz Broken Wings). Finał nie bez powodu spotkał się z ogromną aprobatą publiczności, bowiem grupa zagrała jeden ze swoich sztandarowych przebojów - A Touch Of Blessing. Niestety znowu nie zagrało nagłośnienie. Rozpoczynający King Of Errors był praktycznie niesłuchalny, a akustyka Spodka nie poradziła sobie z selektywnym brzmieniem Evergrey (głos Toma rwał się niemiłosiernie). Potem było już o niebo lepiej i mogłem spokojnie dosłuchać występu do końca. Po koncercie moje wrażenia były pozytywne, choć towarzyszyło mu uczucie niedosytu i niespełnionych oczekiwań, spowodowane przez okropny burdel w nagłośnieniu. Wierzę, że następnym razem będzie lepiej, już przy pełnej setliście.
Bartłomiej Musielak: A jednak chyba właśnie na tym zespole byłem najbliżej sceny. Ale nie od początku. Dość sceptycznie podchodziłem do pomysłu zaproszenia zespołu bardziej metalowego niż progresywnego, szybko jednak Evergrey rozwiał moje wątpliwości. Dla mnie najlepszy występ wieczoru i już po dwóch utworach pomaszerowałem najbliżej sceny jak się dało by chłonąć występ całym sobą. Szwedzi doskonale rozgrzali publiczność, melodyjne kompozycje i potężne riffy wznieciły żywe reakcje całego Spodka. Z dyskografii Evergrey znałem tylko najnowszy album i to z niego kompozycje przeważały w secie zespołu. Widziałem jednak opinie, że zespół brzmiał słabo (nagłośnienie...). Ja się natomiast tutaj nie zgadzam, bo był to najlepiej nagłośniony koncert na całym festiwalu. Perkusja nie dudniła, gitary i klawisze było klarownie słychać, wokal mógłby być troszkę bardziej wyeksponowany. Może zależało to od miejsca w hali? Nie wiem. Ja koncert uważam za bardzo dobry. 5+!
- RIVERSIDE -
Łukasz Jakubiak: To już trzecie moje spotkanie z Riverside i kolejny występ na Metal Hammer Festival, który nie przyniósł mi zawodu. Grupa, prócz klasycznego zestawienia (02 Panic Room, The Deph of Self-Delusion, Conceiving You), zaprezentowała także dwa zupełnie nowe utwory ze zbliżającego się Love, Fear and the Time Machine, co okazało się największą atrakcją ich koncertu. Pierwszy utwór utrzymany w skocznym duchu (refren jak z folkowej pieśni!) wprawił publikę w pozytywny nastrój, natomiast drugi – Discard Your Fear – odszedł już w bardziej narkotyczne tonacje. Koniec końców, obydwie kompozycje zwiastują kolejny bardzo udany krążek w dyskografii Riverside. Jak wypadł sam występ? Szanuję ich za profesjonalność na scenie, kontakt i osobliwą chemię z publiką (to niezwykłe jak Mariusz Duda przekonał ludzi do śpiewania Discard Your Fear, kończąc wspólny śpiew słowami: Znacie już nowy numer!) – pod tym względem nie przestaną mi imponować.
Bartłomiej Musielak: Riverside to nasza polska progresywna wizytówka w świecie. Nie ma się więc co dziwić, że oczekiwania przed każdym występem zespołu są spore, a każdy koncert - tak jak i ten - wiążą się ze sporymi emocjami. Tym razem było to jeszcze bardziej odczuwalne, bo miał to być pierwszy występ, na którym zespół zaprezentował utwory z nowej, nadchodzącej płyty. Słowo dźwiękiem się stało i dwa premierowe kawałki pojawiły się w set liście Riverside. A obok nich szlagiery jak Conceiving You czy 02 Panic Room w nieco (moim zdaniem in plus) odmienionej wersji. Z tych dwóch premier lepiej wypadł ten drugi, którego tytuł poznaliśmy, czyli Discard Your Fear. Cały koncert zepsuło mi jednak bardzo słabe nagłośnienie, w szczególności na początku i pod koniec występu. Klawisze Michała Łapaja były strasznie przesterowane, bas Mariusza Dudy też tak jakoś... dudnił. Przez to wszystko ginęła gdzieś kompletnie gitara. A przecież wszyscy wiemy, że Piotr Grudziński rzeźbi na niej przepiękne gitarowe pasaże oraz riffy. Cóż, szkoda, że koncert popsuło słabiutkie nagłośnienie. I przez to też mogę ocenić Riverside najwyżej na "czwórkę".
- DREAM THEATER -
Łukasz Jakubiak: 30 lat stuknęło już Teatrowi Marzeń, więc z tej okazji oczekiwałem solidnego koncertu z największymi ich przebojami. Tyle świetnych płyt, tyle emocji związanych z wieloma utworami… Było w czym wybierać. Generalnie pod kątem doboru materiału nie mam zastrzeżeń, szczególnie biorąc pod uwagę ograniczenia czasowe. W półtoragodzinnym secie rozbrzmiał Metropolis part 1, Innocence (z A Change Of Seasons), As I Am, Constant Motion, czy Bridges In The Sky, a spokojniejsze nastroje przyszły wraz z The Spirit Carries On, About To Crash, czy Wither (o dziwo, całkiem nieźle wkomponowanym). Jak to wszystko zabrzmiało? Źle. Bardzo źle. Po pierwsze, oczekuję od gwiazdy wieczoru naprawdę dobrego nagłośnienia, a połowę koncertu spędziłem pod szyldem: „zatykania uszu, by cokolwiek usłyszeć”. Po drugie, forma muzyków. LaBrie zabił swoim pianiem większość cenionych przeze mnie utworów (w tym Afterlife, Innocence, czy Caught In A Web), a brzmienie Music Mana Petrucciego nie do końca zgrało się ze wszystkimi numerami, szczególnie tymi z okresu przed-Falling Into Infinity. Coraz mniej w nich energii i bezpośredniej interakcji, a więcej samej ekspozycji, wznoszonej przez, nieco już zrutynowane, rytmiczne popisy i solówki. Po świetnym show sprzed ponad roku (również w Spodku) oczekiwałem znacznie więcej od Dream Theater, tym bardziej, że były to obchody 30-lecia ich działalności. Koncert sprawiał wrażenie przygotowanego na szybko i okazał się największym zawodem tegorocznego Metal Hammer Festival.
Bartłomiej Musielak: Mój czwarty raz z Teatrem Marzeń... i chyba ostatni. Przejadło mi się - to raz, coraz słabsze płyty zespołu - to dwa, słabiuteńka forma Jamesa LaBrie - to trzy. To chyba główne powody, dla których o kolejnym koncercie Dream Theater nawet nie pomyślę. A przynajmniej nieprędko. Pamiętam jak 10 lat temu zespół obchodził swoje 20-lecie i wystąpił na specjalnym koncercie w Poznaniu. Po tamtym występie zbierałem szczękę z podłogi. Przekrojowa setlista w pierwszym akcie, "greatest hits" w drugiej części koncertu - tak się obchodzi jubileusz. Do tego muzycy byli wtedy w doskonałej formie - Petrucci biegał po całej scenie i nie tylko, Rudess obracał klawiszami jakby chciał zrobić małe tornado, nawet Myung był jakby bardziej ruchliwy. 10 lat minęło i co - aż tak się panowie postarzeli? Później widziałem Dreamów jeszcze w Bydgoszczy (Progressive Nation) oraz na pierwszym koncercie z Manginim za garami w Katowicach. MHF'15 to był więc mój czwarty raz i zdecydowanie najsłabszy. Oczekiwałem o wiele więcej po koncercie jubileuszowym. Setlista moim zdaniem była słaba, forma wokalna LaBrie jeszcze gorsza. No i kompletnie nie porywają mnie utwory z płyt wydanych po Octavarium. Na plus zapisać trzeba dawno nie grane As I Am, ale znowu zabrakło Pull Me Under - bo skoro hity to hity, prawda? Brakowało mi też Take the Time, Under a Glass Moon czy Blind Faith. Generalnie zawiodłem się, bo myślałem, że na 30-lecie będzie to coś wyjątkowego. A oprócz fajnych światełek i pobudzającego dubletu As I Am + Panic Attack to z koncertu tego zapamiętam głównie częste ziewanie i ból nóg. Nagłośnienie (co powtarzam jak mantrę) też było niestety nienajlepsze. Wyszedłem jeszcze przed bisem. Trója z minusem.
PODSUMOWANIE:
Łukasz Jakubiak: Pomarudziłem, bo niestety bez marudzenia dziennikarz obyć się nie może. To była pierwsza edycja Metal Hammer Festival na jakiej się pojawiłem i nie mogę porównać jej do poprzednich odsłon. Tym zajmie się Bartek, a ja skupię się na innych kwestiach. Pomimo mankamentów, które wymieniłem w trakcie opisywania poszczególnych występów, muszę pochwalić organizację festiwalu. Nie było żadnych poślizgów między koncertami (co odbiło się też na nagłośnieniu, ale już cichutko, nie narzekam), a Metal Mind umożliwił także spotkania z muzykami. Fani mogli zdobyć autografy od muzyków z Riverside, Osady Vida, Collage, czy Evergrey (jak i pozostałych gwiazd festiwalu, nie licząc Dream Theater) – nikt nie wyszedł bez zdjęcia, tudzież podpisu na okładce albumu. Niedaleko znajdowało się także stoisko z płytami i gadżetami, więc nie można było narzekać na niedobór koncertowych suwenirów. Na początku napisałem, że zostałem dokładnie sprawdzony przez ochroniarzy (kilka osób z naszej ekipy zostało cofniętych), co również uznaje za duży plus. Na teren koncertu nie można było wnosić alkoholu, a w Spodku panował porządek i wzajemna kultura wobec uczestników wydarzenia. Frekwencja dopisała (choć na początku było skromnie), nawet pomimo konkurencyjnego koncertu Judas Priest w łódzkiej Atlas Arenie. Co do samych występów, to nie liczyłem na najlepsze wykonania poszczególnych zespołów, ale przyznać trzeba, że część z nich trzymała wysoki poziom. W końcu to festiwal, na którym trzeba się liczyć z pewnymi ograniczeniami (głównie czasowymi). Można to było jednak rozwiązać, zmniejszając ilość zespołów biorących udział w wydarzeniu. Część kapel słyszałem już na własnych trasach, gdzie występowały jako gwiazdy, jednak w relacji musiałem oddać sprawiedliwość wobec własnych odczuć. W końcu nie ma takiej rzeczy, której nie można by było poprawić w przyszłości.
Drodzy organizatorzy Metal Hammer Festival - Prog Edition, było naprawdę dobrze, czekam na kolejną odsłonę.
Bartłomiej Musielak: Generalnie festiwal oceniam przyzwoicie, aczkolwiek nie porwał mnie tak jak poprzednie edycje. Najlepszym zdecydowanie był ten z Korn, Opeth, Katatonią, Pain Of Salvation i Riverside (to też była taka jakby "prog edition"), najwięcej emocji dostarczył mi ten z Tool i Fair To Midland. Tegoroczną edycję zapamiętam głównie ze słabego nagłośnienia na prawie wszystkich zespołach oraz kulejącej pod kilkoma względami organizacji (bywało lepiej). Po pierwsze: dlaczego opasek nie rozdawano zaraz na wejściu? Chcąc wyjść trzeba było stać ponownie, w kolejnej kolejce, tym razem po opaski. A te mogłyby też mieć różne kolory, wtedy problemu pokazywania biletów przy każdorazowym wejściu na dany sektor by nie było. Po drugie: mrożone zapiekanki to żadna gastronomia, można było postarać się o coś więcej, ewentualnie zorganizować coś pod Spodkiem. Fajna impreza była w tym czasie na katowickim rynku (na szczęście to rzut beretem) - zjechały food trucki i smacznie karmiły. No i po trzecie - najważniejsze i będące największym minusem festwalu: po co tyle zespołów?! Całość trwała zdecydowanie za długo, a zmęczenie na koncercie Dream Theater czy nawet Riverside z pewnością nie tylko mnie przeszkadzało w odbiorze. Do tego niektóre zespoły grały krócej niż przerwy pomiędzy późniejszymi! Osiem kapel to zdecydowanie za dużo na jeden dzień festiwalowy - wystarczyłoby pięć, maksymalnie sześć zespołów.
Cały festiwal oceniam na "czwórkę" z minusikiem. Mam jednak nadzieję na kolejne edycje, nawiązujące do tych z lat 2007 czy 2010.
I jeszcze na deser galeria fantastycznych zdjęć, których autorem jest Jan Yano Włodarski.
Relacja przygotowana dzięki funduszom otrzymanym przez Starostwo Powiatowe w Przasnyszu.