Sporo niewtajemniczonych osób kojarzy muzykę progresywną z rozbudowanymi utworami, przesadnym patosem, skomplikowanymi formami i śmiertelną powagą. I może często tak jest, w końcu znikąd taki stereotyp się nie wziął, ale na całe szczęście – wcale tak być nie musi. Ten lutowy sobotni dzień był ponury, deszczowy, wietrzny i senny. Wszystkim jednak, którzy udali się do Sali Koncertowej Radia Wrocław z pewnością humor poprawił koncert Adrian Belew Power Trio, którzy zaserwowali słuchaczom sporą dawkę progresywnej muzyki w bardzo pozytywnym i humorystycznym wydaniu.
Na początek na scenie zameldował się wspierający trio na całej trasie francuski zespół LizZard. Nie wiem jak wiele z obecnych osób kojarzyło tę formację, ale mi się zdarzyło nawet być na ich koncercie i to całkiem niedawno, bo przy okazji październikowego koncertu Soen, również we Wrocławiu. Doskonale więc wiedziałem czego się spodziewać i moje oczekiwania zostały w zupełności zaspokojone. LizZard to także trio, w którego skład wchodzą Mathieu Ricou (gitara i wokal), Katy Elwell (perkusja) oraz William Knox (bas i wokal). Zespół zagrał treściwy 40-minutowy set składający się z utworów będących doskonałą wizytówką dla ich jedynych dwóch albumów. Usłyszeliśmy więc Vigilent, Aion oraz Bound z Majestic, a także The Orbiter i Loose Ends z Out Of Reach. Największe wrażenie po raz kolejny zrobiła na mnie Pani Elwell – drobna istota, w którą wstępuje jakiś perkusyjny demon, kiedy siada za bębnami. Cóż, moim zdaniem skradła show swoim kolegom, choć cała trójka zasłużyła na wielkie słowa uznania. Świetny występ doceniła również publiczność, która podziękowała Francuzom owacją na stojąco. Jedno mi tutaj nie pasowało – energetycznej muzyki LizZard trudno słuchać na siedząco... więc ja stanąłem sobie z boku.
Po kwadransie na scenie zameldowali się basistka Julie Slick, perkusista Tobias Ralph oraz oczywiście Adrian Belew. Każdy kto wie jaką muzykę Belew lubi grać i tworzyć spodziewał się pewnie, że koncert będzie mieszaniną różnych gatunków: od jazzujących wariacji, przez pełne humoru muzyczne gagi, aż po niemal taneczne piosenki. Właśnie od tych ostatnich koncert się rozpoczął – zabrzmiały więc The Momur i Big Electric Cat z albumu Lone Rhino. Po chwili usłyszeliśmy już pierwsze karmazynowe dźwięki w postaci Dinosaur, a później jeszcze Three Of A Perfect Pair oraz jedno z moich ulubionych nagrań King Crimson – Frame By Frame. Pierwszy set zakończyło brawurowe i rozbudowane wykonanie Beat Box Guitar, w którym popisywał się Tobias Ralph. Znałem ten utwór z nagrań, w których za perkusją siedział Marco Minneman i myślałem, że tylko on z jego charakterystyczną grą połączoną ze sporym poczuciem humoru jest w stanie tak żywiołowo ten numer wykonać. Po sobotnim koncercie zmieniłem zdanie, Tobias Ralph w pełni dał radę!
Po krótkiej przerwie zespół powrócił na scenę… by po chwili z niej zejść. Powodem wymuszonej drugiej przerwy były problemy techniczne ze sprzętem zapętlającym. Taka zwyczajna „złośliwość rzeczy martwych”. Belew mimo problemu nie gwiazdorzył (a znaleźli by się tacy), wprost powiedział o co chodzi, przeprosił za problem i pozwolił technicznym na działanie. Pełen profesjonalizm, 10 minut przymusowej przerwy i koncert trwał dalej. Usterki zdarzają się każdemu, to zrozumiałe. W drugiej części koncertu usłyszeliśmy Heartbeat, Walking On Air czy Neurotica z repertuaru King Crimson. Świetne wrażenie zrobił na mnie kończący zasadniczą część koncertu instrumentalny utwór E. W tym numerze na przemian popisywali się Belew i Julie Slick, a często grali równocześnie. Zespół nie kazał się długo prosić o bis i na dokładkę zaserwowali widowni jeszcze karmazynowe Indiscipline w nieco rozbudowanej wersji w stosunku do tego co znamy z nagrań. Ale to taki utwór, w którym koncertowo można naprawdę wiele dodać. Fantastyczne zakończenie bardzo udanego koncertu, bo był to ponownie jeden z moich ulubionych utworów King Crimson.
Adrian Belew jest dla mnie jednym z ulubionych instrumentalistów, choć z jego solową dyskografią nigdy jakoś nie było mi specjalnie po drodze. Cenię i lubię go przede wszystkim za nagrania z King Crimson, w tym za trylogię: Discipline / Beat / Three of a Perfect Pair. Ale największym sentymentem darzę jego współpracę z moimi wielkimi idolami, czyli Trentem Reznorem (Nine Inch Nails) oraz oczywiście Davidem Bowie. Przyznam szczerze, że w obliczu styczniowej śmierci tego drugiego po cichu liczyłem wczoraj na jakiś utwór stworzony właśnie z Bowiem. Tego zabrakło, choć były to pewnie mocno naiwne oczekiwania, więc nie mam co narzekać. Koncert był świetny i jeśli ktoś jeszcze nie widział Adrian Belew Power Trio w akcji temu polecam nadrabiać zaległości. A swoją drogą jeśli będziecie mieli też okazję zobaczyć LizZard na żywo – długo się nie wahajcie, bo również warto!
---
Zdjęcie autorstwa Pawła Świtalskiego