Gdy myślę o momencie kiedy dowiedziałem się, że Votum zagra w pobliskiej Progresji (obecnie mieszkam bardzo blisko tego klubu), zawsze przypominam sobie ten prastary żart o studentach i pójściu na wódkę. Dla mnie było oczywiste, że pójdę na koncert Warszawiaków. Dlaczego? Bo lubię. Bo to dobry zespół. Bo byłem ciekaw jak to wszystko będzie wyglądało po zmianach jakie zaszły ostatnio w szeregach zespołu (w skrócie - nowy wokalista, nowa zagraniczna wytwórnia, nowa płyta).
Przyznam się bez bicia, że twórczość zespołów wspierających Votum na scenie nie była mi znana, ale czasem jest tak, że zespoły mało znane okazują się lepsze od głównej gwiazdy. Tym razem może tak nie było, ale poziom był naprawdę wyrównany i wysoki.
Koncert otworzył z hukiem Soul Skeleton. Ale jak można zacząć inaczej jeśli gra się death metal. No dobrze, jest to death metal w odmianie mocno skandynawskiej, zatem chwytliwej i dość melodyjnej, przeplatany delikatnymi partiami, czystym wokalem i zmianami nastrojów. Nie mniej, partii ciężkich było co nie miara, często można było ostro pomachać dynią i pozamiatać parkiet włosami (jeśli ktoś ma czym, oczywiście). Dwie rzeczy zrobiły na mnie duże wrażenie. Po pierwsze, elastyczność głosu wokalisty, który świetnie odnajduje się, zarówno w growhlingu, jak i w spokojnym śpiewaniu. Czystość, moc, energia i emocje. Więcej nie trzeba. Druga sprawa, która była z jednej strony trochę przerażająca, a z drugiej godna podziwu, to nieschodzący z twarzy uśmiech perkusisty. Byłem pod wrażeniem, że można tak grać i cały czas się przy tym uśmiechać. Brzmienie? Żadnych zarzutów, selektywnie i głęboko. Mam wrażenie, że granica między zespołami profesjonalnymi a amatorskimi zaczyna się pod tym względem zacierać. A może to tylko kwestia chęci i umiejętności akustyków. W każdym razie, trzy utwory i prawie pół godziny zleciało jak z czarciego bicza strzelił.
Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że Kingcrow będzie grał lekko, łatwo i przyjemnie. Bo to Włosi, mają w swoim kraju dużo słonecznych dni i są często optymistyczni. Do tego, na scenę wyszła grupa luzaków w trampkach, więc już byłem niemal pewien, że mam rację. Początek rzeczywiście dość pozytywny, energiczny. Zwłaszcza charyzmatyczny i wesoły wokalista zwracał uwagę. Jednak w trakcie występu nastroje pojawiały się przeróżne. Przyznaję, że choć Kingcrow gra muzykę zróżnicowaną, zwłaszcza jeśli chodzi o nastrój, ogólne brzmienie jest spójne, dojrzałe i przemyślane. Wrócę do wokalisty, bo siłą rzeczy jako frontman najbardziej przyciągał uwagę. Diego Marchesi znakomicie sprawdza się w swojej roli, czaruje publiczność, śpiewa, gra na gitarze akustycznej, chodzi, biega, skacze (nie, nie lepi garnków).
Śpiewa bardzo emocjonalnie, ale nie robi tego pretensjonalnie, wręcz przeciwnie, wyglądał jakby przychodziło mu to łatwo i naturalnie. Oczywiście Diego trochę zagadywał publiczność, po angielsku, włosku i nawet po polsku. To ostatnie ograniczyło się tylko do powtórzonego kilkukrotnie "dziękuję", ale zawsze to miłe. Generalnie występ Włochów bardzo dobrze się oglądało mimo braku specjalnych efektów poza światłami (czyżby ekrany z wizualizacjami już wszystkim się przejadły?). Muzycznie mieliśmy do czynienia z nowoczesnym progrockiem, ale bez ślepego zapatrzenia w bezduszną technikę, pierwsze skrzypce grały emocje. Nie zabrakło wzniosłych momentów, solówek (bez przesady), przyspieszeń i zwolnień. Czasem miałem wrażenie, że perkusista za chwilę dostanie zawału serca, ale Thundra Cafolla naprawdę dał radę. Kingcrow obecnie promuje swoją najnowszą płytę "Eidos", czego nie omieszkał podkreslić wokalista, zatem na liście utworów dominowały najnowsze piosenki. Nie wiem czy zadziałała dźwignia marketingu, czy po prostu dobra muzyka, ale po koncercie udałem się do stoiska (zresztą po koncercie Votum udałem się tam ponownie, ech, to kiedy ta pensja?).
Sam byłem zaskoczony tym faktem, ale gdy podliczyłem, okazało się, że łącznie byłem aż na trzech koncertach Votum, promujących kolejno ich debiut, następnie po wydaniu "Harvest Moon", aż wreszcie nadszedł czas na zaprezentowanie na żywo najnowszego dziecka zespołu czyli :KTONIK:. Przyznam szczerze, że gdy tylko panowie wyszli na scenę, od razu pomyślałem, że obecnie to jest już zupełnie inny zespół niż choćby kilka lat temu. Może nie powinno to nikogo dziwić, bo w końcu to najlepsi najczęściej się rozwijają, a po tym zespole widać, że bardzo chce być coraz lepszy i dąży do ciągłego rozwoju. Nie umniejszając ani trochę wcześniejszym dokonaniom Warszawiaków, zarówno studyjnym, jak i scenicznym, bo jedne i drugie bardzo cenię, chyba nigdy ich działalność nie była aż tak profesjonalna. Wszystko jest teraz bardzo dopracowane, stroje, światła, wizja zespołu wydaje się być w tej chwili bardzo spójna. Niestety coś za coś, zniknął trochę luz cechujący wcześniejsze koncerty Votum, widać było zwłaszcza na początku, że panowie są trochę spięci i bardzo zależy im na tym, by wszystko wyszło jak najlepiej. Zapewne nie pomagało, że była to jednocześnie premiera ich najnowszego albumu. Paradoksalnie miałem wrażenie, że najbardziej wyluzowany jest nowy wokalista grupy, Bartosz Sobieraj, który z miną "spoko, ogarniam to" zapowiadał i wyśpiewywał kolejne utwory. Uważam tylko, że złym pomysłem było zagranie na początku "Dead Ringer" z okresu gdy Votum występował jeszcze z Maciejem Kosińskim, bo zabrzmiało to trochę sztywno, jak rozgrzewka. Obaj panowie są zupełnie inni, inna barwa i styl śpiewania, a koncert rozpoczął się utworem, który siłą rzeczy kazał porównywać obu wokalistów. Potem było cały czas już tylko lepiej. Bartosz szybko zjednał sobie publiczność, a kolejne utwory z poprzednich płyt ("Bruises" i "Coda" z "Harvest Moon" oraz "Stranger Than Fiction" z "Metafiction") zabrzmiały już bardziej naturalnie. Ale oczywiście nie to było sednem występu, jedynie dodatkiem.
Nie ukrywam, że miałem pewne obawy jak utwory z :KTONIK: zabrzmią na żywo (owszem, miałem okazję usłyszeć płytę przed premierą). Bałem się pewnej statyczności, braku dynamizmu, ponieważ materiał z najnowszego dzieła Votum nie kojarzy mi się koncertowo, lecz raczej kontemplacyjnie. A że przy kontemplacji fajnie czasem pomachać banią to już zupełnie inna sprawa... Zespół zaprezentował na żywo cały najnowszy album, co biorąc pod uwagę jego premierę, wydaje się jak najbardziej wskazane. Nie było problemu z energią, co było zasługą między innymi doskonałego brzmienia - ciężar, selektywność, moc, równowaga - poezja! Pomyslałem sobie, nieco żartobliwie, że akustyk odwalił połowę roboty. Utwory z najnowszej płyty Votum są bardziej do myślenia niż radosnego tupania, ale przy tak koszącej sile dźwięku można było się zapomnieć. Nie przypuszczałem, że te kawałki nabiorą takiej mocy na żywo, ale to bardzo dobrze wróży na całą trasę, która obecnie trwa. Czego można było łatwo się domyśleć, oczywiście największą furorę wśród utworów z najnowszego krążka, zrobił singlowy "Satellite" (najwięcej "ochów" i "achów" już po pierwszych dźwiękach), który jest teraz wizytówką, zarówno :KTONIK:, jak i niejako całego obecnego Votum. Zostało w nim zawarte wszystko co cechuje nowe oblicze grupy - równowaga, moc, klimat i emocje. Natomiast bardzo miłym gestem było zadedykowanie "Last Word" zmarłemu niedawno gitarzyście Riverside, Piotrowi Grudzińskiemu.
Mimo, że cały koncert trwał dłużej niż zapowiadano (skończył się bardzo grubo po 23), zleciał bardzo szybko, a wychodząc z klubu pomyślałem sobie, coż to był za wspaniały wieczór! Naprawdę nie spodziewałem się aż tak dobrych występów, wybaczcie mój brak zaufania. Ale to właśnie takie koncerty pozwalają spać spokojnie (choć krótko, jeśli w sobotę rano ma się zajęcia) i wierzyć, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze wiele dobrego może się wydarzyć i nie jedno wyjątkowe dzieło usłyszeć. Cytując jednego z uczestników koncertu (z publiczności, żeby nie było), grazie tante!
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel "Gonzo" Koleński
Zdjęcia: Rafał Klęk
KINGCROW
VOTUM