A+ A A-

MASTODON - STEAK NUMBER EIGHT - SUNNATA - WARSZAWA - PROGRESJA

Bardzo lubię chodzić na koncerty w tygodniu roboczym, a już szczególnie w poniedziałki. W pracy odliczałem już nawet nie godziny a kolejne minuty, oczywiście tuż przed wyjściem spłynęło kilka spraw „na wczoraj”, więc wyszedłem trochę za późno, jadąc do domu patrzyłem bardziej na zegar niż prędkościomierz (całe szczęście bez konsekwencji), a i tak spóźniłem się, czego naprawdę szczerze żałuję.

W Progresji zjawiłem się mniej więcej w połowie pierwszego występu. Sunnata gniotła aż miło. Radosna mieszanka stoner i doom metalu w wykonaniu Warszawiaków brzmiała wybornie. Nie ukrywam, że byłem tym zaskoczony, bo wiecie jak to bywa, zespoły supportujące zawsze „przypadkowo” brzmią gorzej by główna gwiazda mogła zaświecić najjaśniej. Tym razem poziom, przynajmniej pod tym względem, był naprawdę wyrównany, wszystkim kapelom dano mniej więcej równe szanse by się zaprezentować. Koncert Sunnaty był bardzo skromny, spokojny, muzycy stali w skupieniu i serwowali kolejne powolne rytmy, ołowiane riffy i nawiedzone wokale, ale cudownie (czy na pewno to słowo pasuje do takiej muzyki?) budowali klimat. Niesamowicie wciągająca muzyka, również na żywo, a może zwłaszcza w takiej formie. Publiczność stała jak zaczarowana i kołysała się w takt muzyki, a tymczasem Sunnata spokojnie siała zniszczenie wywołując nie tylko na mojej twarzy uśmiech osoby wdzięcznej za możliwość bycia rozjechanym przez walec. Do tego, jak już wspominałem, potężne, ale selektywne brzmienie (gromiące basy, generalnie wszystkie niskie dźwięki) i świadome budowanie atmosfery. Ze względów czysto formalnych warto dodać, że zespół promuje aktualnie swój drugi album długogrający „Zorya”, który oczywiście również częściowo był prezentowany na żywo (świetne wykonanie „Beasts of prey”). Głęboki ukłon, Panowie.

Czy można poważnie traktować zespół, którego nazwa brzmi „Stek Numer Osiem”? A jeśli dodam, że wokalista wygląda jakby żywcem wyciągnięty z amerykańskiej wiochy i to w latach 80-tych – dłuższe włosy, grzywa, wąsy? Muzyka pochodzącego z Belgii Steak Number Eight jest na szczęście jak najbardziej poważna, w dużym skrócie jest to wariacja na temat post metalu, czyli klimaty Tool, Neurosis, Isis czy, a jakże, Mastodon. Długie, rozbudowane kompozycje, niepozbawione energii, rozwijające się powoli, od spokojnych wstępów do dynamicznych środków i końcówek. Belgowie promowali swoją najnowszą płytę „Kosmokoma”, z której mi osobiście do gustu najbardziej przypadł na żywo utwór „Your soul deserves to die twice”. Na scenie nie było żartów, zespół grał ostro i żarliwie. Zwłaszcza wokalista szalał. Pracuję w belgijskiej firmie i miałem okazję poznać kilkunastu Belgów, ale żaden z nich nie jest takim świrem jak Brent Vanneste (lider, wokalista i gitarzysta „Steków”). Biegał, śpiewał (tak, w tej kolejności), kręcił statywem od mikrofonu, w końcu go oczywiście przewrócił. W pewnym momencie postanowił zdjąć koszulkę (nie dziwię mu się, w klubie było bardzo gorąco), w rezultacie zawinął się w nią i prawie powiesił na pasku od gitary. Do tego, straszliwie pluł, na scenę i poza nią, w pewnym momencie miałem wrażenie, że coś dotarło nawet do mnie, ale mam nadzieje, że to jedynie siła sugestii. Jednym słowem – wariat, ale taki w sumie pozytywny, widać było że jest maksymalnie zaangażowany i zwyczajnie dobrze się bawi. Z drugiej strony, oglądając koncert Steak Number Eight nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mam do czynienia z tworem nie do końca dojrzałym. Muzycy rzeczywiście są młodzi (wokalista jest młodszy ode mnie o 4 lata) i może jeszcze nie do końca odnajdują się w swojej karierze muzycznej. Jest też szansa, że to tylko moje dziwne wrażenie. Ogólnie ich występ oceniam pozytywnie, ze sceny kipiała energia, pod sceną panowało szaleństwo. Koncert Belgów był pierwszym momentem gdy publiczność wyraźnie się ożywiła i ruszyła do opętańczego tańca. Na koniec, Brent Vanneste bardzo ładnie podziękował i powiedział, że był to dla nich zaszczyt. A dla nas co najmniej przyjemność.

Szczerze mówiąc, zakładem, że frekwencja w Progresji będzie tego dnia co najmniej skromna. Bo poniedziałek, bo wakacje, urlopy, itd. Ewidentnie nie doceniłem polskich fanów Mastodon. Klub był wypełniony po brzegi, ostatnio widziałem podobną sytuację na trzeciej edycji Warsaw Prog Days, gdy grał Riverside. Ciężko było się poruszać gdziekolwiek, do barów ogony, do stoisk z gadżetami trzeba było się przepychać (aczkolwiek ceny koszulek Mastodon odstraszały), o parkiecie chyba nie muszę mówić. Niestety wentylacja klubu nie jest jeszcze przygotowana na tak silne doznania i mówiąc delikatnie, troszeczkę niedomagała. Na parkiecie było po prostu duszno i gorąco, dobrze, że otwarto dodatkowe bary, bo te długie ogony mimo wszystko szybko się skracały i można się było napić czego kto potrzebował. Ale to tylko łyżka dziegciu, bo generalnie miodu było co nie miara. Dobrze, że był tłum, bo to przynajmniej świadczy o tym, że nie rozleniwiliśmy się do końca i jeszcze nam się chce. Mastodon wszedł na scenę niemalże punktualnie (sprawność ekip techniczny i uwijanie się dosłownie w ukropie, tego wieczoru były na medal!) i od razu przyłożył z grubej rury: „Tread lightly” i „Feast your eyes” z najnowszej płyty „Once more ‘round the sun” sugerowały, że Amerykanie jeńców brać nie będą. I słusznie. Zanim przejdę do rzeczy pozytywnych, szybko powiem co negatywnego leży mi na sercu i obiecuję, że potem będę już grzeczny. Przygotowując się do napisania tej relacji, przez przypadek przeczytałem swoją relację z poprzedniego koncertu Mastodon w Polsce, który miał miejsce na warszawskich Ursynaliach. Wówczas pisałem, że coś dziwnego działo się z Brentem Hindsem, że momentami nie było go słychać. No cóż, teraz miałem uczucie deja vu. Na szczęście zespół był doskonale zgrany. Poprzednio miałem wrażenie, że nie zawsze się słyszą, ale tym razem było pod tym względem o niebo lepiej. Oczywiście, zdarzały się pojedyncze sprzężenia i zgrzyty, ale nie od dziś wiadomo, że Mastodon gra muzykę ciężką, brudną i włochatą, nie można ich winić za to, że czasem jakiś kosmyk odstaje. Twórczość zespołu z Atlanty nie pozwala zapomnieć o precyzji i konieczności utrzymania wysokiego poziomu techniki, bo inaczej to wszystko by się po prostu rozpadło, ale nie zapominajmy, że w takiej muzyce musi być trochę spontaniczności i rock’n’rolla. Tego wieczoru obu rzeczy nie zabrakło. Panowie byli w dobrej kondycji i nastrojach, mimo, że była to już końcówka tej trasy i niedługo wracają do domu by tworzyć kolejną płytę, przynajmniej tak zapowiedział na końcu Brann Dailor. Perkusista ponownie (mam na myśli Ursynalia) był najbardziej rozgadanym członkiem zespołu, choć przemawiał głównie pod koniec występu. Brann Dailor generalnie jest fenomenem i osobną kategorią, bo poza byciem doskonałym perkusistą i barwną postacią (stały bywalec mediów społecznościowych), śpiewa w trakcie gry, co podobno jest nadludzkim wysiłkiem, zwykle możliwym tylko przy jednoczesnym podawaniu tlenu. Zabawne, że jest on również najwyraźniej mówiącym członkiem zespołu, dzięki czemu jego konferansjerka była najbardziej zrozumiała (ja wiem, że Brent Hinds coś do nas mówił, ale wybaczcie, najczęściej nie rozumiałem o czym, a trochę angielski znam). Do kondycji Troya Sandersa nie miałem absolutnie żadnych zastrzeżeń, pozostaje on największym, najgłośniejszym (chyba już na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą jakim cudem on jest w stanie przekrzykiwać taką ścianę dźwięku) i chyba moim ulubionym członkiem zespołu. Jeśli chodzi o listę utworów, tudzież tzw. setlistę, pozwólcie, że nie będę się wdawał w zbytnie szczegóły, poniżej znajdziecie całą listę. Ogólnie rzecz biorąc, panowie zaprezentowali przede wszystkim przekrój 4 ostatnich płyt (mnie szczególnie ucieszyła zacna reprezentacja „Blood mountain”), „Mother puncher” z debiutu oraz „Aqua dementia” i oczywiście „Blood and thunder” z „Leviathan”. Przy tak dużej ilości utworów do wyboru zawsze czegoś zabraknie, zawsze ktoś będzie nieusatysfakcjonowany. Nie ma sensu narzekać, Mastodon zaprezentował większość swoich koncertowych killerów. Na deser usłyszeliśmy jeszcze „Emerald” z repertuaru Thin Lizzy. Wybór mógł zaskakiwać, ale wykonanie moim zdaniem nie powalało, ot zagrali i już.

I to by było na tyle. Choć koncert był dość długi (Mastodon grał ponad 1,5 godziny, cała impreza trwała prawie 4), pozostał lekki niedosyt. To akurat dobrze, bo Amerykanie zapowiedzieli, że w przyszłym roku wrócą od nas, już z nową płytą. Trzymamy za słowo, trzymamy kciuki i prosimy o więcej. Ze względów czysto formalnych, przyznam się, że następnego dnia piszczało mi w uszach prawie do wieczora, co niezbicie dowodzi, że było grubo!

Lista utworów zagranych przez Mastodon:
Tread Lightly
Feast Your Eyes
Blasteroid
Oblivion
The Motherload
Chimes at Midnight
High Road
Mother Puncher
Aqua Dementia
The Czar
Bladecatcher
Black Tongue
The Wolf Is Loose
Divinations
Ember City
Colony of Birchmen
Blood and Thunder
Na bis:
Crystal Skull
Emerald (kower Thin Lizzy)
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.

Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia Rafał Klęk.

SUNNATA



 

MASTODON



 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.