Kiedy pierwszy raz słyszałem na żywo Animals As Leaders było to na Brutal Assault w Czechach. Zespół znałem z nagrań całkiem dobrze, ale nie spodziewałem się, że koncertowo wypadają aż tak dobrze, było to wielkie i pozytywne zaskoczenie. Festiwale jednak rządzą się swoimi prawami i ich set nie trwał chyba nawet 30 minut, w związku z tym pozostawił wielki niedosyt. Obiecałem więc sobie, że muszę chłopaków zobaczyć w wydaniu klubowym i proszę - oto Knock Out Productions zaprosiło grupę na dwa polskie koncerty. Byłem na pierwszym, we wrocławskim klubie Alibi i niestety z kilku powodów czuję się zawiedziony.
Zacznę jednak od początku, bo kiedy dotarliśmy do klubu około 18:30 to już w sieci pojawiła się informacja o 30-minutowym opóźnieniu związanym z problemami logistycznymi. W związku z tym przesunięte zostało otwarcie klubu oraz godziny rozpoczęcia setów przez supporty - lokalny Deadpoint oraz Materię ze Szczecinka. Tego pierwszego zespołu nie znałem wcześniej wcale, drugi z kolei miałem już okazję poznać (przy okazji polecam MateriaFest, gdzie chłopaków poznałem i tak bardzo polubiłem). Ale z półgodzinnej obsuwy nic nie wyszło, bo Deadpoint i tak zaczął później niż powinien nawet po zmianie planów. Grupa zaprezentowała konkretny metalowy set, w którym pokazała co potrafi. Mnie osobiście ani to jaj nie urwało, ale również nie zawiodło. Bardzo solidny materiał koncertowy, jeszcze nie wiem jak wypada na nagraniach studyjnych - ale kiedyś sprawdzę. Na pochwały zasługują gitarzyści, którzy wzorcowo uwijali się z pogmatwanymi riffami i szaleńczo szybkimi solówkami. Podobało mi się też brzmienie zespołu, choć czasami w nawałnicy dźwięków ginął wokal. Wydaje mi się jednak, że to nie do końca wina nagłośnienia, a po prostu wokalista nie był tego dnia w optymalnej formie, bo chwilami zwyczajnie "nie wyciągał". Nie wnikam. Mimo wszystko koncert raczej na plus, choć nie do końca mój klimat, to Deadpoint póki co jest bardzo dobrym "rozgrzewaczem". No i jeszcze zaznaczę, że przyjemnie wypadł cover Killer Be Killed (chyba mało kto na sali załapał, że to była ta kapela). To akurat mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło.
Koncert Deadpoint skończył się mniej więcej o tej porze, o której planowo zaczynać miała Materia. Chłopacy ze Szczecinka zaczęli natomiast wtedy, kiedy mieli kończyć - było więc już po 21. Przed swoim koncertem Mihu ze sceny zapowiedział, że Animalsi się spóźnią, ale powinni zameldować się ok. 23 w klubie. Okazało się to bardzo optymistyczną wróżbą, o tym jednak za chwilę. Najpierw słów kilka o koncercie Materii. W tym momencie przepraszam wszystkich za wyrażenie, bo być może takich słów nie powinienem używać w relacji z koncertu, ale Materia zwyczajnie rozpierdoliła system. Nie potrafię bardziej odpowiedniego i oddającego postać rzeczy słowa znaleźć. Chłopacy zagrali głośno, ale bardzo selektywnie. Z mocą, ale nie pozbawieni przejrzystości. Słychać było wszystko doskonale - bas, gitary, solówki, bębny, wokal, mimo wysokiej głośności. Wzorowo zrobiona sztuka z punktu widzenia brzmieniowego, chociaż jakby było ciut ciszej to nikt by się nie pogniewał, dało się jednak przeżyć. A jeśli o muzykę chodzi to tutaj też nie mam na co narzekać, raczej wychwalać. Jeśli mam być szczery to po tym koncercie powiedziałem znajomemu, że Materia to już jest pierwsza liga polskiego metalu, mogą stawać na równi z chociażby Decapitated. I wcale nie przesadzam. Set składał się w większości z utworów z albumu "We Are Materia". Usłyszeliśmy więc m.in. "Cry Forever", "Let's Go to Stars", "My Land" czy świetny utwór tytułowy. Wykonawczo nie ma się do czego przyczepić - każdy z czwórki muzyków zdaje się być już zaprogramowany do grania tych utworów na żywo. Nie wyłapałem najmniejszego zgrzytu, co nieczęsto się zdarza kiedy znam bardzo dobrze materiał wyjściowy (tj. album). Technicznie również wysoki poziom, w szczególności dwóch gitarzystów, którzy momentami powodowali u mnie opad szczęki. Świetne solówki Panowie! Koncert tak się publiczności spodobał, że doczekaliśmy się nawet bisów, w tym humorystycznej metalowej wersji "Na Wojtusia z popielnika". No cóż, wzorowy djent, który tylko czekać aż zrobi karierę na zachodzie. I życzyć im tego! Póki co Materia szturmem zdobywa fanów w Polsce i bardzo dobrze, bo na to zasługują. Mnie już mają, z dumą będę nosił koszulkę, słuchał płyty, chodził na koncerty. Tak trzymać ziomeczki!
Po koncercie Materii kiedy emocje już nieco opadły, a oczekiwanie zdawało się nie mieć końca pod klub podjechał bus Knock Out Productions. Promotor wysłał swoje auto po muzyków Animals As Leaders, za co im chwała, bo bez takiego przygotowania pewnie z koncertu byłyby nici. A tak było "tylko" 3-godzinne opóźnienie. Tosin Abasi, Javier Reyes i Matt Garstka sprawnie zainstalowali się na scenie, bo bębny były już przygotowane. Podpięcie gitar, przykręcenie blach, ustawienie odsłuchów - zajęło to jakieś 30 minut. Zespół zaczął koncert od razu po nagłośnieniu się, choć pewnie każdy by im wybaczył jeśli zeszliby jeszcze na te 5 minut odsapnąć i zaczerpnąć łyku zimnego piwa. Niestety, wyglądało to tak jakby grupa po 16 godzinach w busie (później Tosin powiedział, że było to 14 godzin, ale tak czy tak szmat czasu) chciała po prostu mieć ten pechowy dzień za sobą. Już przy strojeniu gitar wydawało mi się, że będzie głośno, ale kiedy Amerykanie zaczęli grać pierwszy utwór to w połowie musiałem wycofać się do tyłu w okolice konsolety. Tam było znośnie, choć nadal bardzo głośno. Nie wiem czy to specyfika klubu Alibi, bo byłem tam dopiero drugi raz na koncercie, ale na poprzednim (Samael) stałem kilka metrów od sceny i wcale nie było tak głośno jak teraz. Dodatkowo przez pierwszą część koncertu kompozycje strasznie się zlewały. Rozumiem brak przygotowania z powodu spóźnienia, ale od muzyki takiej jak AAL oczekuję perfekcyjnej selektywności - wtedy dopiero ta muzyka nabiera prawdziwej magii! Brzmienie znacznie poprawiło się w okolicach "Ka$cade", czyli gdzieś w połowie koncertu. Na szczęście w tej drugiej połowie pojawiły się moje ulubione "Physical Education", "CAFO" czy "The Woven Web" i mogłem już z przyjemnością chłonąć te wszystkie wirtuozerskie dźwięki. Szkoda z kolei, że "Tempting Time" załapało się jeszcze na tą słabszą część koncertu, no ale cóż...
Technicznie muzycy ci to najwyższa liga światowa, zresztą doceniana przez naprawdę szerokie grono słuchaczy. W klubie widziałem ludzi w koszulkach grup progresywnych (Opeth, Dream Theater) czy black metalowych. Szeroki był też przekrój wiekowy, ktoś na Facebooku pisał nawet o 12-letnim synu, który jest wielkim fanem Animals As Leaders. I tak koncert płynął, a z utworu na utwór było coraz lepiej i kiedy zaczynało być już naprawdę pięknie... zespół pożegnał się z publicznością. Ale jak to? Gwiazda wieczoru gra koncert mający 60 minut i ani sekundy więcej? Czy to aby nie za krótko, tym bardziej po tak długim oczekiwaniu? Pozostawiło to straszliwy niedosyt, a jeszcze ten brak choćby jednego utworu na bis. Co więcej - po koncercie poszedłem szukać merchu i nic nie znalazłem. Posiedziałem chwilę w okolicach boksu, gdzie zwykle sprzedawane są koszulki i płyty, ale jedyne co udało mi się zauważyć to szybką ewakuację muzyków. Szczęśliwe te dwie czy trzy osoby, które dostały od Tosina czy Javiera autograf. Nie wiem czy później muzycy pojawili się i wyszli do fanów, bo po jakichś 20 minutach oczekiwania po prostu zrezygnowałem.
Generalnie odniosłem wrażenie, że to był właściwie taki koncert w stylu "miejmy to z głowy". Dobra - rozumiem, że po poważnych problemach z dojazdem i długiej podróży zespół mógł być zmęczony. I pewnie był - wszystko rozumiem, losowe zdarzenia, bywa. Ale my (fani, zgromadzona publiczność) też byliśmy tym czekaniem zmęczeni. Miałem olbrzymią nadzieję, że muzycy się zreflektują i na bis zagrają chociażby jakiś nowy numer. Bisów natomiast nie było wcale, ledwo zabrzmiał ostatni dźwięk ostatniego utworu, a techniczny już odkręcał talerze od statywów. Wszyscy wiemy, że Animalsi mają już gotową płytę z premierą gdzieś za kilka tygodni - zaprezentowany nowy utwór byłby wspaniałym podziękowaniem i wynagrodzenie za cierpliwość. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Zespół przyjechał, zagrał sztukę, zniknął i miał to z głowy.