A+ A A-

Dead Letter Circus, Disperse, The Shiver w Firleju

Ta październikowa sobota zapisze się w mojej pamięci wielkimi literami, a powinna zapisać się nie tylko w mej głowie - również w głowie każdego fana progresywnej muzyki w Polsce. Oto po raz pierwszy w kraju nad Wisłą (choć tym razem raczej nad Odrą, bo koncert był we Wrocławiu) zagrał zespół Dead Letter Circus. Jest to, zaraz po Karnivool, jeden z moich ulubionych zespołów z Australii, który zresztą zawsze chciałem na żywo zobaczyć. I udało się!

Jesienna aura nie sprzyjała specjalnie przed-koncertowym wojażom po mieście, jednak i tak dotarłem do klubu nieco spóźniony, bo około godziny 20. Jak się okazało niewiele mnie ominęło, bo nastąpiło małe opóźnienie, w związku z którym jak tylko przekroczyłem próg Firleja na scenie zameldował się włoski zespół The Shiver, zupełnie jakby na mnie czekali. Grupa towarzyszy Dead Letter Circus niemal na całej trasie, a z tego co zauważyłem na ich ulotkach to będą grali również jako support Tarji Turunen. Trzeba przyznać, że poważna to promocja i nieźle Włosi inwestują. No właśnie, tylko czy warto? Pewnie dla niektórych bardzo warto, natomiast do mnie ich muzyka zupełnie nie przemówiła. A muzyka ta łączy pop rock a'la Paramore ze wstawkami elektronicznymi, z których kilka skojarzyło mi się nawet z NIN (choć to bardzo luźne skojarzenie). Sympatyczna wokalistka, ruchliwi "wioślarze" i energetyczny perkusista zaserwowali niezłe show, ale poza tym w ich kompozycjach nie było wiele atrakcyjności. Ot poprawny zespół, totalnie pozbawiony syndromu "Wow!", który pojawia się gdy słyszysz po raz pierwszy nieznany dotychczas zespół.

Nie minęło nawet pół godziny, a na scenie zameldowali się chłopacy z Disperse - jednej z naszych najjaśniejszych progresywnych wizytówek w świecie. Był to dopiero drugi w Polsce koncert po zmianach w sekcji rytmicznej, bo jeśli dobrze kojarzę to ostatni występ grupa dała w sierpniu w Przemyślu, a wcześniej aż w 2015 w Szczecinku podczas Materia Fest. Wówczas basem operował Wojtek Famielec, a za garami zasiadał Maciej Dzik. Aktualnie w składzie zespołu występuje basista Bartosz Wilk, oraz znany m.in. z Monuments czy The Algorithm perkusista Mike Malyan. Set rozpoczął się od kilku nowych kompozycji, które wg. setlist.fm noszą (może wciąż robocze) tytuły "Stay", "Bubbles" oraz "Dancing with Endless Love". Ufam, że ktoś widział setlistę i spisał te tytuły, niemniej prosiłbym nie brać ich jako pewne. Co do samych kompozycji to zauważyłem dwie zasadnicze zmiany. Po pierwsze wszystkie nowości mają o wiele bardziej piosenkowy charakter niż dotychczasowe nagrania Jakuba Żyteckiego i spółki. Są też przy tym bardziej wpadające w ucho, melodyjne i posiadają pewne motywy przewodnie, które potrafią się przyczepić i pobrzmiewać w głowie jeszcze jakiś czas po ich przesłuchaniu. Po drugie, co w pewnym sensie wiąże się z tym co napisałem przed chwilą - moim zdaniem mają niesamowity potencjał komercyjny. Czyżby Disperse skręciło w tym samym kierunku co niegdyś Riverside? Może nie aż tak, wciąż bowiem usłyszymy dociążone niskim strojem gitary riffy i djentowe połamańce.

Set dopełniły starsze utwory, m.in. doskonale znany z YouTube "Enigma of Abode", który promował drugi album grupy, oraz "Message from Atlantis". Pod koniec usłyszeliśmy jeszcze kolejną nową kompozycję, której tytuł (być może, że też roboczy) po angielsku to "Tether", a po polsku... "Teter". Przynajmniej tak podkreślił to Rafał Biernacki zapowiadając utwór. I była to chyba najbardziej przebojowa kompozycja z tych wszystkich nowości. Po tym utworze pomyślałem sobie, że jeśli Disperse nie zagości z nowym materiałem w niektórych stacjach radiowych to będzie to oznaczało naprawdę kiepski gust naszych radiowych DJ'ów. Wywołani przez żywo reagującą publiczność chłopacy z Disperse zagrali również bis, czego nie robili dotychczas na tej trasie, a przynajmniej tak powiedzieli. No w końcu byli u siebie, mimo, że we Wrocławiu. Ale dało się słyszeć wśród publiczności, że ludzie na ich koncert przybyli z naprawdę odległych miejsc (z Suwałk chociażby).

Po kolejnej krótkiej przerwie scenę przejęła gwiazda wieczoru - Dead Letter Circus. I zaskoczenie pierwsze: na widowni było mniej ludzi niż na poprzednikach! Czyżby rodacy podeszli do tematu dość egoistycznie i stwierdzili "swoich zobaczyć, obcych olać"? Tak to wyglądało niestety i było dość smutne, tym bardziej, że osoby, które nie były nie wiedzą jak świetny koncert przegapiły. DLC zaczęło z grubej rury, bo od "Here We Divide". Pierwszy utwór zabrzmiał jednak dość płytko, a nagłośnieniowiec jeszcze w jego czasie pracował nad brzmieniem. Później było już wzorowo, choć mogło być troszkę głośniej (jak na ironię niedawno po Animals As Leaders marudziłem, że było za głośno). Zespół zagrał jednak z pełnym zaangażowaniem i mocą, co udzieliło się pozostałej widowni i podskakiwanie pod sceną towarzyszyło niemal każdej kompozycji. A usłyszeliśmy prawdziwie przekrojowy set, wśród których znalazły się kompozycje reprezentujące cała dyskografię Australijczyków.

Do najlepszych kompozycji z pewnością zaliczyć muszę energetyczne "Cage", "I Am", "One Step" oraz "Lodestar". Co ciekawe wszystkie pochodzą z dwóch pierwszych płyt zespołu, czyli "This Is The Warning" oraz "The Catalyst Fire". No cóż, w jakimś stopniu oddaje to moją prywatną hierarchię wydawnictw Dead Letter Circus. Do trzeciej i ostatniej płyty, czyli "Aesthesis" jakoś wciąż nie mogę się przekonać. Na szczęście z niej usłyszeliśmy właściwie same najlepsze utwory, takie jak "While You Wait" oraz "The Burning Number". Wisienką na torcie był utwór "Tremors", który został zapowiedziany jako pierwszy w ogóle utwór DLC jaki powstał. W setliście znalazło się też miejsce na ciekawe solo perkusyjne Luka Williamsa, w którym delikatnie pomagał mu gitarzysta Luke Palmer. Solówka może nie była wybitnymi technicznymi popisami (po koncercie King Crimson już chyba żadna nie zrobi na mnie takiego wrażenia), ale wspomagana samplami i zbudowana w bardzo etnicznym, nastawionym na rytmikę stylu mogła sie podobać. Co do instrumentalistów bardzo podobała mi się też gra basisty Stewarta Hilla, który na scenie zamienia się w prawdziwy wulkan energii. Biega, skacze, macha głową, strzela miny, uśmiecha się i nawiązuje kontakt z publicznością.

Koncert skończył się niespodziewanie szybko, ale jak wiadomo kompozycje Dead Letter Circus to nie są progresywne kolosy przekraczające 10 minut. Tutaj wszystko poszło sprawnie, przebojowo, energetycznie, z mocą i pełnym zaangażowaniem zarówno zespołu, jak i publiczności. Świetny koncert gwiazdy wieczu, poprzedzony równie dobrym koncertem rodaków z Disperse. A po koncercie jeszcze każdy mógł z muzykami porozmawiać, zrobić sobie zdjęcie, zebrać autografy na czymkolwiek chciał. Ja porozmawialem sobie chwilę z Kimem Benzie - wokalistą DLC, któremu powiedziałem o wywiadzie jaki poprzez mail "przeprowadziłem". Błyskawicznie załapał temat, powiedział, że większość pytań bardzo mu się podobała, przed zadawaniem jednego pytania przestrzegł i podziękował za wsparcie w promocji koncertu. Wybitnie sympatyczny facet, doskonały frontman i bardzo pozytywna osoba. Zresztą widać było, że wszyscy muzycy mimo zmęczenia byli otwarci na rozmowę z fanami. Naszła mnie wtedy taka porównawcza refleksja - tydzień wcześniej byłem na Animals As Leaders. Było przeraźliwie głośno i bez energi, a muzycy przygwiazdorzyli. Tutaj było z goła odwrotnie - ciszej, z pełną mocą i uśmiechem na buziach, zaangażowaniem i wyjściem do ludzi.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Pawła Świtalskiego.

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.