WSTĘP
Zawieszenie organizowanego przez stołeczny klub Progresja festiwalu Warsaw Prog Days, które miało miejsce w zeszłym roku, było dla mnie osobiście dość smutnym faktem, ponieważ odbywająca się w Warszawie coroczna impreza już od dobrych kilku lat dostarczała mnóstwo wrażeń i atrakcji. Bardzo się ucieszyłem na wiadomość, że festiwal wraca. Najnowsza odsłona trochę zaskoczyła repertuarem, skład zapowiadanych zespołów był nieco karkołomny, ale jak się okazało, propozycja prawie każdej kapeli „z innej parafii” stanowiła ciekawe urozmaicenie, zarówno pod względem czysto stylistycznym, jak i w kwestii budowy dynamiki festiwalu.
HERE ON EARTH
Młodzi adepci klimatycznego grania z Katowic póki co najczęściej otwierają kolejne imprezy, ale jak to się mówi, od czegoś trzeba zacząć. Zespół rozpoczął swój występ od jednego z nowych utworów. „Dream Walk” rzeczywiście przypomina wędrówkę przez sen. Nowe utwory Here On Earth różnią się od materiału z debiutu, gdzie jest dużo łomotu i ciężkich riffów. Podobnie jak wspomniany już nowy kawałek, „Alterity” i „Layers”, które również zapowiadają nadchodzącą drugą płytę, prezentują bardziej stonowane i przede wszystkim przestrzenne oblicze zespołu, który ma szansę na nadanie swojej twórczości większej oryginalności. Oczywiście pozostajemy w melancholijnym klimacie, który muzycy zaczerpnęli chociażby z płyt Katatonii, a wokalista Krzysztof Wróbel tylko potęguje swoim delikatnym i dość smutnym głosem, który dobrze pasuje do całości. Jednak nowe kompozycje pokazują, że czasem lżej znaczy lepiej, choć w niczym nie ujmuje to zagranym tego wieczoru „Pearls Before Swine” i „Time”, które reprezentowały debiutancki krążek „In Ellipsis”. Zespół był bardzo dobrze zgrany, panowie umiejętnie mieszali nowe kawałki ze znanymi z debiutu. Jednak nic nie zmieni faktu, że najważniejszym bohaterem tego występu było brzmienie. Soczysty, potężny, ale selektywny dźwięk pozwolił zespołowi pokazać się z jak najlepszej strony. To był zdecydowanie najlepiej nagłośniony koncert Here On Earth jaki widziałem.
GALLILEOUS
Chyba mało który polski zespół wykonał taką woltę stylistyczną, jak Gallileous. Zaczynając swego czasu od śmierdzącego siarką funeral doom metalu, zespół z Wodzisławia Śląskiego odpłynął, a właściwie odleciał w stronę energetycznej mieszanki hard rocka, stonera i space rocka. Biorąc pod uwagę rosnącą w zawrotnym tempie ilość kapel grających tego typu muzykę, od razu nasuwa się pytanie czy coś ich wyróżnia? Otóż wokalistka. I może nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Anna Pawlus-Szczypior nie jest kolejną nijaką wokalistką rockową, która coś tam śpiewa, tylko ma moc i pazur godny co najmniej Beth Hart. Dorzućmy do tego nawet lepszą prezencję i zwierzęcy magnetyzm, a otrzymamy przepis na świetną…frontmankę? Frontwoman? W każdym razie lidera albo właściwie liderkę. Oczywiście bez obudowania głosu Anny odpowiednią muzyką i brzmieniem, ciekawa barwa i moc nie wystarczyłyby. Na żywo zespół bazuje na materiale z wydanej w zeszłym roku płyty „Stereotrip” i przyznaję, że na scenie te utwory brzmią dużo bardziej przekonująco. Tej całej energii, mocy i potęgi brzmienia nie da się wiarygodnie zamknąć na płycie. Takie dźwięki potrzebują przestrzeni i kontaktu z żywym człowiekiem. Muzyka Gallileous idealnie pasuje do takiego klubu jak Progresja, gorący klimat stworzony przez zespół idealnie równoważył chłód panujący przez większość wieczoru w obszarze parkietu. Luz, spontaniczność i dystans muzyków ze Śląska wyróżniały ich na tle pozostałych, raczej poważnych i skupionych zespołów, przynajmniej do pewnego czasu, ale tylko podczas tego występu można było zatańczyć twista!
AMAROK
Zespół Michał Wojtasa powrócił po wielu latach nową płytą i wreszcie koncertami, które nastąpiły nawet przed ukazaniem się „Hunt” na rynku. Nie zmienia to faktu, że oczekiwania publiczności wobec tego występu były wysokie, przypuszczam, że część osób przyszła specjalnie dla Amarok. To co od razu zwracało uwagę to duża ilość sprzętu na scenie. Podczas nagrywania ostatniej płyty, Wojtas z ekipą ostro pofolgowali sobie jeśli chodzi o instrumentarium. Gra Michała Wojtasa na harmonium czy thereminie jest bardzo widowiskowa i robi duże wrażenie na żywo, miłym akcentem było również zaproszenie grającego na duduku Sebastiana Wielądka do wspólnego wykonania „Two Sides”. Mniej przekonująco wypadł basista Konrad Pajek, który zaśpiewał w „Idyll” w zastępstwie za Mariusza Dudę. Konrad jest bardzo dobrym instrumentalistą, ale nie tak dobrym wokalistą. Największą wadą występu były jednak irytujące problemy techniczne, przede wszystkim wyłączające się mikrofony Wojtasa. W pewnym momencie technicy co chwilę wchodzili na scenę, by coś poprawić lub zamienić, a to przeszkadzało w odbiorze muzyki i niszczyło atmosferę występu. Należy dodać, że tę unikalną atmosferę zespół naprawdę pieczołowicie i w większości wypadków bardzo udanie budował podczas swojego koncertu. Muzykom udało się stworzyć intymny klimat oraz zgrabnie połączyć nowe utwory z wcześniejszymi, ponieważ warszawski koncert Amarok wyszedł poza materiał znany z „Hunt” (odegrany w całości z wyjątkiem „In Closeness”, „Unreal” i utworu tytułowego). Tego wieczoru usłyszeliśmy również „Khana” z debiutu, pierwszą część „Neo Way” oraz „Landscape” i tytułowy z „Metanoi”. Nie da się jednak ukryć, że najbardziej magicznym momentem było odegranie zjawiskowego „Nuke”, oczywiście wspólnie z Colinem Bassem, który długą chwilę później zagrał solowy koncert przy akompaniamencie muzyków Amarok.
Po tym występie spora część osób opuściła klub, co nie do końca jest dla mnie zrozumiałe, choć to na tym etapie rozpoczęły się poważne opóźnienia i przeciąganie kolejnych przerw, które powodowały niemiłosierne wydłużenie czasu trwania festiwalu. Strach pomyśleć co by było gdyby tego wieczoru wystąpił również Lion Shepherd, którego koncert został odwołany w ostatniej chwili z powodu choroby wokalisty.
COLIN BASS & AMAROK
Raczej nikogo nie zdziwi, że na koncert Colina Bassa warto było czekać, co nie zmienia faktu, że trwało to długo. Wypięcie i usunięcie, tudzież tylko przesunięcie całego sprzętu Amarok zajęło ekipie technicznej sporo czasu, a za chwilę muzycy ponownie się podpinali, przynajmniej częściowo. Jednak jeśli zapomnimy o wszystkich utrudnieniach i nieubłaganie biegnącym czasie, pozostanie tylko pozytywne wrażenie po fantastycznym koncercie. Colin Bass grał z całym podstawowym składem Amarok oraz Maciejem Mellerem (niegdyś Quidam, obecnie Meller Gołyźniak Duda i Riverside), który głównie pełnił rolę speca od solówek, którymi dzielił się z Michałem Wojtasem, który jako akompaniator pełnił rolę gitarzysty i dodatkowego wokalisty (tzw. „backing vocals”, bo „chórki” brzmi trochę słabo). Przez cały czas na scenie był obecny również Konrad Pajek, czasem jako basista, gdy Colin Bass okazjonalnie łapał za gitarę akustyczną, a w pozostałych momentach Konrad grał na gitarze. Oznacza to, że chwilami na scenie było aż trzech gitarzystów, w dodatku wszyscy doskonale nagłośnieni! Muzycy wytworzyli radosną atmosferę wspólnego grania, nie sprawiali wrażenia specjalnie speszonych, ale też żaden z Polaków się nie wychylał. Wiadomo, Król może być tylko jeden. Colin Bass swoją charyzmą mógłby obdzielić co najmniej tuzin różnych zespołów i nadal wiele by mu zostało. Nie chcę zaglądać nikomu w metrykę, ale muszę przyznać, że kompletnie nie widać po nim wieku. Muzyk tryska energią, utrzymuje dobry kontakt z publicznością i doskonale śpiewa. Upływ czasu odcisnął delikatne piętno na jego głosie, ale tak naprawdę tylko go uszlachetnił, nie uszkodził. Mimo swojej dojrzałości i ogromnego doświadczenia, Bass pozostał spokojnym i skromnym człowiekiem, za co bardzo go szanuję. Cieszy również ogromnie, że wokalista Camel (tak, tak, do czerwca już niedaleko) wciąż tworzy nowe solowe utwory, co ironicznie skomentował: „tak, wciąż zdarza mi się pisać nowe kawałki”. Tego wieczoru usłyszeliśmy „Nowhere to run” z ładnym, nastrojowym początkiem i energetyczną drugą połową. Poza tym, przeplatały się przede wszystkim utwory z doskonałego albumu „An Outcast Of The Islands” („As Far As I Can See”, „Holding Out My Hand”, „ Burning Bridges” i pięknie wykonany na koniec „Goodbye To Albion”) oraz ostatniego jak do tej pory „At Wild End” (tytułowy, „Walking To Santiago” i „Darkness On Leather Lake”). Jedyną odskocznią był pochodzący z płyty “In The Meantime” utwór “When will you ever learn?”. Ten występ był najbardziej czarujący i uroczy podczas całego festiwalu.
COOGANS BLUFF
Na wieńczący najnowszą odsłonę Warsaw Prog Days koncert niemieckiego Coogans Bluff znowu trzeba było długo czekać. Muzycy wyszli na scenę dopiero ponad 30 minut po północy. Spowodowało to, że Niemców oglądała garstka ludzi, a wielka szkoda, bo to co panowie wyczyniali na żywo było nieprawdopodobne! Na scenie pojawiła się garstka sierściuchów, którzy wyglądali jakby urwali się ze sklepu z deskami surfingowymi z Hawajów. Chudzi, dziwni, w większości z długimi włosami i brodami oraz nieobecnym wzrokiem. Jednak gdy zaczęli grać, było oczywiste, że jeńców brać nie będą! Kapitalna energia i kanonada dźwięków generowana przez raptem 5 muzyków poderwałaby z grobu umarłych. Widać to było też pod sceną, publiczność momentalnie ożywiła się, choć mało kto miał jeszcze siłę. Mieszanka rock’n’rolla, fusion, space rocka i psychodelli z perkusistą grającym jak na sterydach i niezmordowaną sekcją dętą (puzonista grał również na klawiszach) chlastała potężną ścianą dźwięków. Mimo to, całość brzmiała wystarczająco selektywnie. Niestety, dane mi było zobaczyć tylko pierwszą połowę występu, z przyczyn logistycznych i czysto fizycznych. Zespół skupił się wówczas głównie na prezentowaniu materiału z wydanej w 2016 roku genialnej płyty „Flying To The Stars”, w tym pięknie rozwijającego się utworu tytułowego oraz „N.R.I.H.C”, który został zaśpiewany inaczej, mniej siłowo. Kosmiczna tematyka towarzyszyła kosmicznym dźwiękom, którymi zespół wystrzeliwał nas w daleką przestrzeń, w której pewnie niejeden chętnie by już pozostał.
PODSUMOWANIE
Gdyby nie to, że impreza mocno rozjechała się w czasie, powiedziałbym, że był to niemal idealny jednodniowy festiwal. Zróżnicowany repertuar, wszyscy wykonawcy na wysokim poziomie, bardzo dobre brzmienie. Jedyne problemy techniczne to mikrofony Amarok, ale przy takim przedsięwzięciu to i tak drobiazg. Wydarzenie nadrabiało wyluzowaną i zaskakująco bezpretensjonalną atmosferą. Po poszczególnych koncertach muzycy swobodnie przechadzali się po klubie, rozdawali autografy i pozowali do zdjęć, również Colin Bass. Cieszę się, że Warsaw Prog Days zostało reanimowane. Mam nadzieję, że będzie to trwały powrót, a nie jednorazowy zryw.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński