Podobno trzynaste dni miesiąca bywają pechowe, w szczególności piątki. Ja jednak niespecjalnie wierzę w takie przesądy, a już tym bardziej kiedy trzynasty wypada w sobotę. Szczęśliwie się złożyło, że 13. października miałem w planach długo wyczekiwany koncert, więc już od rana mało co było w stanie popsuć mi humor, nawet jakiś mniejszy czy większy pech. Moje szczęście nie zostało zburzone tego dnia ani trochę, za to eksplodowało kiedy na scenie poznańskiej Tamy pojawili się muzycy Riverside.
Zanim jednak dojdziemy do właściwego punktu programu muszę napisać dlaczego moja relacja będzie nie do końca kompletna. Oto przed gwiazdą tego wieczoru wystąpić miały dwie kapele: Walfad oraz Spiral. Na wydarzeniu na Facebooku rozpiska czasowa prezentowała się następująco: 18:00 - otwarcie drzwi, 19:00 - support I i II, 20:00 - Riverside. Trochę mnie dziwił fakt, że supporty dostają tylko godzinę, ale rozpiska to rozpiska. Kiedy o 18:30 zjawiłem się w klubie z głównej sali dobiegały jakieś dźwięki, pomyślałem jednak, że to jeszcze próba, w końcu zwykle koncerty mają mniejszą lub większą obsuwę. Postanowiłem więc skosztować kawy w znajdującej się na parterze kawiarni, a chwilę przed 19:00 udać się na salę. Zaczepiłem po drodze kilkoro znajomych, swoim zwyczajem rzuciłem też okiem na stoiska z merchem i jakoś dziesięć po siódmej wszedłem na salę. Na scenie... Spiral. "A Walfad?" - pomyślałem i doszedłem do wniosku, że może zagrają za moment. Jak się później okazało chwilę po 20 na scenie zameldowali się już muzycy Riverside, a ja zdałem sobie sprawę, że dźwięki które słyszałem z dołu nie były dźwiękami próby. No cóż - koncert Walfad przegapiłem, oceniał nie będę, choć mając w pamięci ich występ z tegorocznego toruńskiego Festiwalu Rocka Progresywnego - chyba nie mam czego żałować.
Słów kilka jeszcze o koncercie drugiego supportu - Spiral. Zespół był mi nie do końca obcy, udało mi się sprawdzić ich fanpage, posłuchać dwóch czy trzech utworów w sieci i zdać sobie sprawę, że no cóż... nie jara mnie. Podszedłem jednak do koncertu ze sporym entuzjazmem, bo niejeden raz zespoły w wersji "live" już mnie zaskakiwały. Natomiast w przypadku tej rzeszowskiej formacji zaskoczenia nie było. Grupę tworzy niemal standardowa konfiguracja instrumentalna na scenie post-rockowej, tj. perkusja, bas i dwie gitary. Wyjątkowo w Spiral usłyszymy jeszcze damski wokal, choć chwilami bardziej mi on przeszkadzał niż całości dopełniał, a także jakieś klawisze obsługiwane przez basistę i garść sampli. Efekciarstwa w tej muzyce jest sporo, natomiast nie przełożyło się ono na moje oczekiwania. Czułem się trochę jakby ktoś puścił mi utwory Tides From Nebula, spuścił z nich trochę "pary" i dołożył głosu wokalistki. Mocy brakowało (może kwestia przeciętnego brzmienia?), za to nieznana mi moc targała muzykami dość intensywnie. Gitarzyści porwali się nawet na wycieczkę do publiczności, czyli zabieg znany choćby z koncertów wspomnianych Tides'ów, Retrospective, Shining czy kilkunastu innych. Nie porwał mnie ten koncert ani trochę, a post-rocka lubię i często gęsto na koncertach daję się ponieść post-rockowym emocjom, tutaj tego zabrakło. Nie mówię, że był to zły występ, bo pewnie nie był i każda muzyka znajdzie swoich fanów. Dla mnie po prostu trochę nudny i jednostajny. Warsztatu muzykom odejmował nie będę, talentu również, zabrakło mi trochę pomysłu na całość, bo według mnie dołożenie wokalu do post-rocka to trochę za mało, a złapać za serduszko też trzeba umieć. Przy okazji jednak chętnie dam Spiral drugą szansę.
W końcu nadszedł moment na Riverside. Miałem już okazję widzieć zespół po wznowieniu działalności - byłem na jednym z koncertów w warszawskiej Progresji w lutym 2017 roku, a także później we Wrocławiu (kwiecień '17), znów w Warszawie (Prog In Park) i w Szczecinku (MateriaFest). Byłem więc przygotowany na to, że w zespole nie ma już zmarłego Piotra Grudzińsiego, a na gitarze gościnnie występuje Maciej Meller. Dla niektórych widzów mogła to być jednak pierwsza okazja do zobaczenia grupy w takim składzie. Ale koncert ten miał być wyjątkowy z innego powodu - zespół właśnie zaczął trasę promującą wydanie pierwszej autorskiej płyty od śmierci Grudnia, czyli albumu "Wasteland" (moja recenzja: tutaj). Wielu, w tym także i ja, zastanawiało się jak materiał skomponowany i nagrany po raz pierwszy jako trio (nie licząc gości) zabrzmi na żywo. Otóż zabrzmiał wybornie, a rozkoszować się nim mogliśmy w całej okazalości, bo grupa zaprezentowała wszystkie utwory z "Wasteland", choć w innej kolejności.
Zaczęło się od klimatycznego, ambientowego intro. Miałem cynk, że w Gdańsku (dzień wcześniej, pierwszy koncert trasy) intro to zaczęło publiczność niecierpliwić i nawet pojawiły się tam gwizdy. Ale w Poznaniu zdecydowano, że intro będzie sobie leciało z głośników jeszcze w czasie kiedy techniczni sprawdzą na scenie wszystko. Nie zgasło więc światło, po scenie krzątali się ludzie, a ponad 20-minutowe intro leciało sobie gdzieś w tle. Pod koniec jednak, kiedy wszystko było gotowe, przygasły światła, zrobiło się mroczniej, a kulminacyjny moment długiego wstępu zbudował odpowiedni klimat. Na scenę wmaszerował najpierw Michał Łapaj, za nim Mariusz Duda, a potem Maciej Meller i gdzieś z tyłu, pomiędzy sprzętem do perkusji dotarł Piotr Kozieradzki. Możemy zaczynać!
Wielkim zaskoczeniem nie było, że formacja zaczęła od utworów z nowej płyty tak samo jak rozpoczyna się album, czyli mocny "Acid Rain" i singlowy "Vale Of Tears". Początek z przytupem, choć utwory brzmiały ciut inaczej niż na albumie. Mam wrażenie, że perkusja miała barwę nieco bardziej industrialną, w szczególności werbel, co sprawiło, że kompozycje te zabrzmiały jeszcze bardziej apokaliptycznie. Kolejny singiel "Lament" uderzył jako trzeci, a później przyszedł czas na dawno nie słyszane powroty do przeszłości. Najpierw świetnie zagrany "Out Of Myself", w czasie którego niejeden widz powtarzał pod nosem za z Dudą wers "Voices in my head, voices in my head". Później jeszcze lepszy "Second Life Syndrom" i jeden z moich ulubionych utworów Riverside "Left Out" z płyty "ADHD". Koncert rozkręcił się na dobre, a energia ze sceny i pod sceną aż buzowała.
Przyszedł więc czas na zwolnienie i chwilę oddechu, który przyniosła piękna ballada "Guardian Angel" oraz pochodzący z przedostatniego albumu "Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)". Mniej klimatycznie było za to przy okazji instrumentalnego "The Struggle for Survival", który w nieco odmienionej formie zabrzmiał wybornie. Uczta dla uszu każdego miłośnika progresywnego rocka. Kolejne utwory, a wśród nich hitowy "02 Panic Room" czy nastrojowy "Loose Heart" utrzymały tempo, a wielki finał zasadniczej części nastał w momencie zaprezentowania utworu tytułowego z ostatniej płyty. Można było przewidzieć, że koncerty w głównej części kończyć będą się właśnie tym numerem, który doskonale nadaje się do postawienia kropki nad i. Ale można było też domyślać się, że grupa nie pozostawi nas bez bisów, więc po dłuższych brawach wszyscy muzycy wkroczyli ponownie na scenę. Bis był o wiele bardziej klimatyczny: "The Night Before", "Reality Dream I" oraz na koniec "The Day After". Przed ostatnim utworem zabrzmiał też "River Down Below" wykonany w towarzystwie Matteo Bassoli (Duda grał w tym numerze na gitarze akustycznej). Ciekawa sprawa zobaczyć Riverside jako trio, ale w składzie pięcioosobowym, nieprawdaż?
Tak skończył się ten wspaniały występ. Dawno nie słyszałem tak dobrego seta w wykonaniu Riverside. Może być to oczywiście też spowodowane tym, że nowy album przyjąłem z wielkim entuzjazmem, niemniej w zespole wyczuwalna była tęsknota za sceną, energia i pasja. Mariusz Duda uwijając się z kilkoma instrumentami - czego oczywiście wcześniej nie robił tak często - jest w znakomitej formie, również wokalnej (ten niski, ale ciepły wokal w "Guardian Angel" i ciary na plecach!). Również Michał Łapaj uwijał się za klawiszami jak w ukropie, ale uśmiech z jego twarzy nie zniknął ani na moment. Niestety najmniej widziałem (z racji miejsca na widowni nieco z boku) Macieja Mellera, ale kiedy udawało mi się i jego dostrzec było widać, że wpasował się w ten zespół i doskonale się w nim czuje. Cała czwórka (a w jednym utworze i piątka) spisała się znakomicie.
Warto zaznaczyć jeszcze, że Riverside po raz pierwszy chyba wyglądało na scenie tak dobrze. I mam tu na myśli wszelkiego rodzaju sprzęt, który służył do wizualnego uatrakcyjnienia występu: światła, ruchome i statyczne oraz dwa ekrany po obu stronach perkusji. Klimatyczne wizualizacje oraz doskonale zgrane sceny świateł sprawiły, że Riverside wyglądał nie tyle na klasowy zespół, ale na zespół klasowy w skali światowej. Niejeden dużo większy koncert wygląda przy tym co pokazały Rivki dość ubogo. Również brzmienie zasługuje na dużą pochwałę - pokłony przed ekipą techniczną (pozdrawiam Tomku!), była przysłowiowa "żyleta". Szkoda, że tak piękne wieczory tak szybko się kończą... ale byle do następnego mojego spotkania z Riverside! Może już w przyszłym roku? Grupa w końcu przecież uwielbia koncertować. Trzymam kciuki, również za dalszą część trasy w Polsce i w Europie.