Tegoroczna trasa koncertowa Riverside, nazwana w niezbyt zaskakujący sposób „Wasteland Tour”, stała się sporym wydarzeniem w światku polskiego rocka progresywnego. Już dawno nie widziałem na Facebooku tylu zdjęć, postów, udostępnień, itd. wśród moich znajomych. Odpowiednie działania marketingowe i narobienie szumu to jedno, ale wszystko to na nic, jeśli muzyka nie obroni się sama. Na szczęście Riverside wyrobiło sobie normę dzięki swojej sztuce, nie komercyjnym sztuczkom. Trasa z okazji powrotu zespołu do grania po nagłej śmierci gitarzysty Piotra Grudzińskiego odbyła się już dawno temu. Obecnie Riverside promuje swoją twórczość i celebruje życie. Nawet to po katastrofie.
Wybór Hali Koło na miejsce warszawskiego koncertu był dla mnie zaskakujący. Obiekty sportowe niekoniecznie są najlepszym miejscem do organizacji koncertów. Obawiałem się też, że to miejsce będzie po prostu za duże. Jednak, organizacyjnie wyszło całkiem nieźle. Publiczność wchodziła do hali dość sprawnie, choć być może dlatego, że początkowo frekwencja była niepokojąco skromna. Wielka szkoda, ponieważ WALFAD dał wspaniały występ i każdy kto odpuścił sobie, powinien żałować. Fascynująco obserwuje się rozwój zespołu dowodzonego przez Wojtka Ciuraja. Grupa, która zaczynała jako szkolna kapela kilku kolegów, obecnie wchodzi na kolejne poziomy muzycznej kariery dzięki ciężkiej pracy i wytrwałości. Trasa z Riverside to dla Walfad fantastyczna okazja, by promować ich najnowszy album „Colloids”, przełomowy dla grupy z Wodzisławia Śląskiego. Młodym muzykom udało się oddać jego klimat grając na żywo. Nigdy dotąd Walfad nie brzmiał tak rasowo, korzennie i soczyście. W ich najnowszej muzyce jest ten wyjątkowy duch starego bluesa i jazzu, który daje jedyne w swoim rodzaju połączenie z rockiem. Duża w tym zasługa nowego gitarzysty, Pawła Krawca, który gra z ogromnym wyczuciem, ale i na luzie. Generalnie, wszyscy muzycy bardzo dobrze przygotowali się do tej trasy, technicznie niczego nie można było zespołowi zarzucić. Koncert obfitował w wiele wspaniałych momentów – wszystkie solówki Pawła Krawca, ale też klawiszowca Darka Tatoja, chwile gdy Wojtek Ciuraj grał na mandolinie i te długie pasaże, czasem dynamiczne i mocne, innym razem rozmarzone, nastrojowe. Poza utworami z „Colloids”, usłyszeliśmy też „Dum, Spiro, Spero” i „Nasi Bogowie, Wasi Bogowie”. Bardzo dobry początek.
Walfad rozpoczął i skończył punktualnie, by na scenie mógł pojawić się kolejny zespół, pochodzący z Rzeszowa, SPIRAL. Rzeszowski zespół prezentuje ciekawe połączenie post rocka, trip hopu, ambientu i mocniejszych brzmień. Miałem jednak wrażenie, że w Warszawie momentami trochę zabrakło im pary, jakby grali na pół gwizdka. Ściana gitar jest prawie zawsze dobrym pomysłem, ale musi miażdżyć, a nie głaskać. Być może muzycy byli trochę speszeni napływającymi tłumami, ponieważ podczas ich występu pod sceną zdążyła się zgromadzić naprawdę liczna publiczność, a Hala Koło nie okazała się zbyt mała na ten koncert. W trakcie trwania występu zespół rozkręcał się i z każdym kolejnym utworem było coraz lepiej, ale czasem brakowało mocy. Oczywiście Spiral to nie tylko muzyka, ale też śpiew Uli Mazur. Osobiście wręczyłbym jej nagrodę dla najbardziej uroczej wokalistki w naszym kraju. Ula ma w sobie coś z Beth Gibbons i Hope Sandoval, ale one nigdy tak ładnie się nie uśmiechały. Podczas występu w Hali Koło, liderka Spiral ciągnęła pozostałych muzyków do góry swoją charyzmą, barwą głosu i emocjonalnością. Paradoksalnie te wyciszone, niemal ambientowe fragmenty, pełne zadumy i melancholii, sprawdziły się lepiej niż momenty gdy zespół dorzucał do pieca. Podczas występu Spiral usłyszeliśmy między innymi „Bullets”, „Milky polsky” czy nowy singiel „Gravity”. Czy kiedyś doczekam się „It’s Gone” na żywo? Oby.
Dokładnie o 20:30 (żelazna punktualność była sporym atutem całego wydarzenia) na scenie pojawili się gospodarze wieczoru. Wizualizacje na dwóch ekranach w tle, ciemność, dym. Zaczęli tak samo jak na „Wasteland”, czyli od „Acid Rain”. Nagłośnienie było, delikatnie mówiąc, nienajlepsze. Zbyt głośno, za dużo basów, wokal schowany. Na szczęście dźwięk dość szybko został skorygowany i już „Dancing Ghosts” (druga część „Acid Rain”) brzmiało lepiej, a później tylko się poprawiało. Ogólnie Hala Koło i ekipa ją obsługująca dali radę, choć największą zaletą tego miejsca nie była akustyka, lecz przestrzeń. Wracając do setlisty, połowa utworów zagranych tego wieczoru pochodziła z nowego albumu, który usłyszeliśmy w całości z wyjątkiem „The Day After”. Nowe kompozycje doskonale sprawdzają się na żywo, ponieważ są nieco prostsze od starszych utworów, mają w sobie duży ładunek emocjonalny i można je łatwo śpiewać wraz z publicznością. Mnie osobiście bardziej zaintrygował dobór kawałków z poprzednich płyt, ponieważ panowie odkopali kilka mocno zakurzonych perełek, które rzadko grają i pominęli kilka oczywistych hiciorów. „02 Panic Room”, czy „Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)” raczej nikogo nie zaskoczyły, tytułowe “Second Life Syndrome” też niedawno wróciło do zestawu (szkoda, że tym razem tylko pierwsza część), ale mocna reprezentacja debiutu to miła odmiana – instrumentalny „Reality Dream I”, tytułowe „Out of Myself” i „Loose Heart”. Choć szum opadających na podłogę szczęk było słychać dopiero gdy zespół zdecydował się wreszcie powrócić do „Anno Domini High Definition” i epki „Memories In My Head” w postaci odpowiednio „Left Out” i „Forgotten Land”. Ilość emocji, które Riverside zapewnił tego wieczoru swoim fanom była naprawdę porażająca. Z jednej strony poruszające kompozycje o podwójnym znaczeniu z nowego krążka, z drugiej sentymentalna podróż w czasie. Forma zespołu jest obecnie na chyba najwyższym możliwym poziomie. Nie każda kapela z prawie dwudziestoletnim stażem podchodzi do swoich występów z taką energią i zaangażowaniem. Oczywiście Riverside wspierają również znakomici muzycy towarzyszący. Maciej Meller już na stałe wpisał się w koncertowy skład i trudno wyobrazić sobie występy grupy bez tego znakomitego gitarzysty. Furorę zrobił również Michał Jelonek, który wyszedł na scenę i zagrał na skrzypcach w utworze „Lament”, tak samo jak na płycie. Mariusza Dudę, ceniłem zawsze nie tylko za jego śpiew, grę i zdolność komponowania, ale również jako konferansjera swojego zespołu, głównie ze względu na jego poczucie humoru, choć czasem bywało ono przykre (wystarczy wspomnieć występ Meller Gołyźniak Duda podczas festiwalu Ino Rock 2017). Tym razem było bardziej na poważnie i dość skromnie. Przed wykonaniem urokliwego i delikatnego „Guardian Angel”, Duda pięknie powiedział, że jeśli ma się dla kogo żyć, ma się największą szansę na przetrwanie. Na zakończenie lider podziękował publiczności i wyraził zadowolenie, ale i dumę, że koncerty Riverside to miejsce dla każdego, bez względu na płeć, wiek, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy wyznanie.
Po ponad dwugodzinnym występie Riverside, koncert, a wraz z nim polski odcinek trasy „Wasteland Tour” dobiegł końca. Osobiście wyszedłem z koncertu bardzo usatysfakcjonowany, ale też jakby lżejszy emocjonalnie. Większość zespołów, które zdobywają jakiś rozgłos, są atakowane z jakiegokolwiek powodu, co nie omija też Riverside. Każdy zespół, zwłaszcza profesjonalny, jest komercyjny, ale nie każdy zapewnia takie doznania i podchodzi do fanów z tak dużym szacunkiem. O tym świadczyło wiele aspektów, od zaskakującej setlisty, po przygotowanie całej trasy. Organizacja warszawskiego odcinka trasy stała na wysokim poziomie. Ekipa klubu Progresja, odpowiedzialna za przygotowanie wydarzenia, stanęła na wysokości niełatwego zadania. To było trochę tak jakby mały oddział musiał poradzić sobie z całą armią. Oczywiście tu nie było przeciwników. Każdy stał po tej samej stronie barykady i przybył w jednym celu. Dobrze się bawić i spędzić wieczór z ukochaną muzyką. Wszystko tak naprawdę się udało. Pozostaje jedynie podziękować zespołowi, organizatorom i przede wszystkim fanom, bo bez tych ostatnich nic by się nie wydarzyło oraz czekać na kolejne płyty i koncerty Riverside. Bo o to, że będą, raczej się nie martwię.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia (Łódź - Magnetofon) - Krzysztof"Jester"Baran
Podziękowania dla Riverside i Progresja za otrzymane akredytacje.