"Wtorek trzynastego" to nie "Piątek trzynastego", więc nic pechowego się stać tego dnia nie powinno. Zresztą w przesądy nie wierzę, ale pewien pech miał jednak miejsce. Tego dnia (we wtorek, 13 listopada) we Wrocławiu swój koncert w ramach trasy promującej ostatni album grał Ihsahn. Jegomościa nikomu przedstawiać się nie powinno, w końcu to założyciel i lider legendarnego Emperor. Pech polegał jednak na tym, że frekwencja na tym koncercie nie mogła zadowolić ani organizatora, ani tym bardziej Ihsahna. Polska wypadła w tej kwestii niestety blado.
Ale zacznijmy od początku - Ihsahn w tym roku wydał swój kolejny solowy album zatytułowany "Ámr". Odwiedził też Polskę dwukrotnie, pierwszy raz na Metalmanii wraz z Emperor, oraz drugi raz w ramach Prog In Park (już solowo). Oba koncerty były występami festiwalowymi, czyli okrojonymi czasowo i trochę "przy okazji", chociaż Emperor był niekwestionowaną gwiazdą Metalmanii i przyciągnął zdecydowaną część publiczności. Po ogłoszeniu jego solowych koncertów we Wrocławiu oraz Warszawie serducho mocniej mi zabiło i bardzo się na te występy ucieszyłem. Przede wszystkim dlatego, że wtedy muzyk mógł wreszcie zaprezentować pełnowymiarowy set. Ale też dlatego, że zabrał ze sobą nie byle jakie supporty - Astrosaur i Ne Obliviscaris.
Pierwsi na scenie zameldowali się Norwegowie z Astrosaur. Grupa ma na koncie tylko jeden pełnowymiarowy krążek, ale już zdążyła zagrać trasę chociażby u boku Leprous. Z uwagi na dość spory ruch nie zdążyłem na sam początek występu, ale moje spóźnienie oscylowało gdzieś w okolicach 3-4 minut, także zdecydowaną większość usłyszałem i zobaczyłem. Astrosaur prezentuje instrumentalną muzykę metalową, ze sporymi naleciałościami post rocka i rocka progresywnego. Ich twórczość można umieścić gdzieś pomiędzy Russian Circles i Animals As Leaders. Zaciekawieni? Sprawdźcie ich album "Fade In // Space Out". To kawał solidnego gitarowego grania, co trio pokazało również na koncercie. Bo choć zespół zagrał dość krótko (taka rola supportu) to ich występ naprawdę mógł się podobać.
Kolejni na liście byli przybysze z dalekiej Australii - Ne Obliviscaris. Grupa gdzieś tam obiła mi się o uszy, ale poza gatunkiem jaki prezentują niespecjalnie byłem w stanie określić co oni właściwie grają. Okazało się, że sporo osób z niezbyt licznej publiczności przybyło właśnie na ich występ. Okazało się też, że formacja nie pierwszy raz jest w Polsce i całkiem dobrze się tutaj czują. Swobodę na scenie było widać od samego początku, ale... sam występ trochę mnie znudził. Nie wiem czy to kwestia doboru repertuaru, bo go po prostu nie znam, czy zwyczajnie ich muzyka jest taka trochę "na jedno kopyto". Muzycy starali się i uwijali jak w ukropie, ale generalnie była to niezbyt oryginalna mieszanka power, prog i czasami nieco bardziej ekstremalnego metalu (growling obecny!). Najbardziej podobały mi się momenty instrumentalne, w szczególności te z solówkami na skrzypcach i gitarach. Akurat tutaj Ne Obliviscaris ma się czym pochwalić. Ale całościowo występ nieco mnie znużył.
Na szczęście zaraz potem na scenie zameldował się jeden z moich ulubionych artystów - Ihsahn. Jak wspomniałem powyżej, promuje on swój najnowszy album i to właśnie z niego utwory zdominowały setlistę. Ale znalazło się też sporo miejsca na starsze kompozycje. Koncert rozpoczął się tak samo jak zaczyna się "Ámr", od trio "Lend Me The Eyes Of Millenia", "Arcana Imperii" oraz "Sámr". Mocne uderzenia od samego początku! Trzeci z tych utworów nieco uspokoił nastrój i pięknie wyśpiewany refren pokazał jak znakomitym wokalem operuje Ihsahn, który potrafi nie tylko charakterystycznie growlować. Metalowa petarda w postaci "Pressure" przypomniała nieco o Emperor, co mogło zachwycić osoby noszące koszulki z logo stworzonym przez Christophe Szpajdela. A przy okazji "Hiber", "Pulse" i "Tacit" zrobiło się trochę niepokojąco. Ihsahn zapowiedział przed tymi utworami, że to właśnie pora na trochę bardziej eksperymentalną muzykę. Była więc i metalowa awangarda najwyższych lotów, aż dziw, że w mieście, w którym miejsce miał Assymetry Festival tak mało osób przybyło na ten koncert!
Wraz z "Until I Too Dissolve" publiczność pod sceną się trochę rozruszała. Nie dziwi to, w końcu jest to iście heavy metalowa kawalkada dźwięków. Podobnie przy "Mass Darkness" z albumu "Arktis.". Nieco nostalgicznie, ale nie mniej złowieszczo zrobiło się przy okazji "My Heart Is Of The North", który Ihsahn zapowiedział jako utwór o miejscu, z którego pochodzą, mając na myśli Norwegię. Pierwszy utwór jaki faktycznie mi się ciut mniej podobał w tym występie to "Celestial Violence", ale już mówię dlaczego. Otóż w sierpniu miałem okazję usłyszeć ten kawałek w wykonaniu razem z Einarem z Leprous, czyli tak jak to jest zaśpiewane na płycie. Tutaj Ihsahn siłą rzeczy musiał wszystkie partie wokalne odśpiewać sam... no i to już nie było to samo. Niemniej wykonanie jak najbardziej poprawne! Zasadniczą część koncertu zakończył "Wake", a potem przyszedł czas na bisy. Tutaj nie było listości - po zgromadzonej publiczności jak walec przetoczyły się kolejno "Frozen Lakes On Mars" oraz "A Grave Inversed" (w końcu coś z "After"!!!), a całości dopełnił eksperymentalny "The Grave".
I tak, po niemal równych 90-ciu minutach ze sceny na dobre zszedł Cesarz. Ihsahn to wizjoner i udowodnił mi to po raz kolejny swoim występem. Był to znakomity koncert, różnorodny, świetnie nagłośniony, z odpowiednią dramaturgią i setlistą. Ihsahn jest w fantastycznej formie, wydaje jeden dobry album za drugim, nie boi się eksperymentować i wykazuje się sporą swobodą twórczą zarówno jeśli chodzi o heavy metal, black metal, awangardę zahaczającą o jazz czy nawet rockowe ballady. Szkoda tylko, że polska publiczność jeszcze się na nim nie poznała i na wczorajszym koncercie frekwencyjnie nie zachwyciła. Oby dzisiaj w Warszawie było lepiej - jeśli ktoś jeszcze nie jest przekonany to serdecznie polecam się tam wybrać!
___
Fot. Karolina Waligóra