A+ A A-

Relacja z MYSTIC FESTIVAL 2019

Takiego festiwalu brakowało w Polsce! Mystic Festival powrócił na koncertową mapę kraju po wieloletniej przerwie, trwającej niemal tak długo, jak długo Tool nie wydał albumu - a w muzyce to przynajmniej epoka. Wiele się w tym czasie zmieniło. Festiwale się pojawiały, ale też znikały. Polskę odwiedziła w tym czasie cała masa światowych gwiazd, ceny biletów znacznie się zmieniły, generalnie rynek muzyczny uległ sporym przemianom. A w polskim grajdołku wciąż brakowało wielkiego, metalowego Festiwalu przez duże "F", który stoi na europejskim poziomie. Takim właśnie okazał się reaktywowany wspólnymi siłami Knock Out Productions, B90 i Mystic Productions - Mystic Festival.

--- ORGANIZACJA ---

Mystic 01Zacznijmy od organizacji, bo ta zasługuje na olbrzymie brawa. Festiwal odbywał się w Krakowie, w tamtejszej Tauron Arenie i obejmował trzy sceny: małą (The Shrine Stage), parkową (Park Stage) oraz główną, znajdującą się w hali (Main Stage). Organizatorzy zadbali o rozpowszechnienie mapek festiwalowych, a poruszanie się między scenami było wygodne i dość dobrze oznakowane. Malutkim minusem było nakładanie się niektórych występów na dwóch głównych scenach oraz brak choćby minimalnych przerw pozwalających na przeskoczenie np. z Park Stage na Main Stage nie tracąc ani sekundy żadnego z koncertów. Nie sposób jednak przy tak dużym line-upie pewnych kolizji uniknąć, generalnie więc harmonogram oceniam raczej dobrze. Wyjątkowo sprawnie przebiegało wpuszczanie na teren festiwalu, a już naprawdę znakomitym pomysłem było pozwolenie na wniesienie butelek filtrujących wodę - ta przy upalnej pogodzie była nieoceniona!

Jeśli już o piciu mowa to niestety ceny alkoholi na terenie festiwalu były dość wysokie (400ml piwa 3% kosztowało 12zł, piwa "kraftowe" 15zł - były to znane z B90 "piwa metalowe"). Podobnie z jedzeniem, przynajmniej z tym w Arenie i strefie food trucków. Spoko opcją była za to konkretna kiełbacha z grilla z ogórem i chlebem w cenie bodaj 15zł. Jeśli jednak chodzi o ofertę kateringową to wiadomo, że na takiej imprezie każdy chce zarobić, a Organizatorzy za te ceny (poza piwami z B90) nie odpowiadali, tylko podmioty je dostarczające. Teren imprezy można było natomiast dzięki opaskom swobodnie opuszczać i ponownie wchodzić, jeśli więc ktoś potrafił się dobrze ogarnąć to był napojony, najedzony i nie stracił na festiwalu fortuny. Gastromarudy - temat zamknięty.

Bardzo fajnym pomysłem było zorganizowanie miejsca z różnorodnym merchem i dla sklepów tematycznych. Niestety nie udało mi się tam znaleźć nic co by mnie zainteresowało, a czego bym już nie miał, ale na pewno wystawcy byli zadowoleni, bo przy każdym ze stoisk niemal non-stop ktoś się kręcił. Merch festiwalowy natomiast na obu stoiskach rozszedł się błyskawicznie, co niestety uważam za dość spory minus, ponieważ wydaje mi się, że Organizatorzy zapewnili go trochę za mało. O kubkach festiwalowych na przykład można było zapomnieć, bo kiedy przybyłem na imprezę to już ich nie było (a przybyłem niemal na początek). W przyszłym roku mam nadzieję, że tego merchu będzie więcej i po prostu starczy dla każdego, bo ta edycja pokazała, że zainteresowanych i chętnych jest cały ogrom. Może warto by zrobić pre-ordery jak choćby na pierwszej edycji Prog In Park w Warszawie? Pozostawiam z tym pytaniem Organizatorów. Interesująca była też wystawa prac Zbigniewa Bielaka, szkoda tylko, że została słabo oznakowana, bo udało mi się na nią dotrzeć dopiero na koniec festiwalu. I to chyba tyle w kwestiach organizacyjnych, pozostaje przejść do najważniejszego - czyli samych koncertów!

--- DZIEŃ PIERWSZY ---

Festiwal rozpoczął występ Omnium Gatherum na Park Stage, czyli scenie umiejscowionej z tyłu Tauron Areny, na terenie parku. I choć często tzw. "otwieraczom" towarzyszą pod sceną pustki, to w tym wypadku było inaczej. Doświadczeni fińscy death metalowcy zebrali na swoim występie całkiem pokaźne grono fanów, które stawiło się o tej wczesnej porze pomimo upału i gorąco dopingowało muzyków. I choć muzyka Finów jest raczej mało odkrywcza i przeznaczona głównie do koneserów gatunku, to ten energetyczny i dobrze nagłośniony koncert mógł się podobać. Nie dotrwałem jednak do końca, ponieważ udałem się do hali na występ Jinjer. Grupa otwierała koncerty na hali i - ku mojemu zaskoczeniu - zebrała naprawdę duże grono słuchaczy, z nijakim Clownem, stojącym z boku sceny, na czele. Nie to, żebym muzyki Jinjer nie doceniał, bo uwielbiam ją i grupę od dłuższego czasu dopinguję, ale jej rosnąca w znakomitym tempie rozpoznawalność jest zjawiskowa. Formacja tradycyjnie zaczęła w trójkę, a chwilę później dołączyła do nich przesympatyczna i charyzmatyczna wokalistka - Tatiana Shmaylyuk. Poleciała cała seria hitów, bo i czas był znacznie okrojony. Usłyszeliśmy więc m.in. "I Speak Astronomy", "Pisces", "Teacher, Teacher!" i "Sit Stay Roll Over". Doskonałe nagłośnienie, niesamowita energia, nieprawdopodobne umiejętności wokalne Tatiany oraz znakomity odbiór przez publiczność to chyba najlepsze epitety opisujące ten występ. Szkoda tylko, że tak krótko, ale cóż... Brawo Jinjer!

Biegusiem udało mi się dostać na drugą część koncertu poznańskich black metalowców z In Twilight's Embrace, którzy grali na The Shrine Stage. Przyznaję, że ich ostatni album "Lawa", oraz poprzednie wydawnictwo "Vanitas", należą do moich ulubionych polskich black metalowych krążków. Niestety zdążyłem dopiero na "Ile trwa czas", "Żywi nieumarli" oraz "Pełen czerni". Grupa doskonale prezentuje ten materiał na żywo. Sekcja, gitary, wokal - wszystko gra jak powinno, a surowe i klasycznie black metalowe kompozycje nawet w słoneczne popołudnie potrafią świetnie zabrzmieć. W dodatku ich kompozycje śpiewane są po polsku, co nie jest częstym zjawiskiem, a to zawsze plus, który będę podkreślał. Szkoda tylko, że na pytanie "Ile trwa czas?" nie mogłem tego dnia odpowiedzieć "Cały czas", bo widziałem tylko połowę koncertu.

Przyszedł czas na posiłek, bo dalszy harmonogram dnia był bardzo napięty. Dlatego też przy nutach Vltimas, które występowało w tym czasie na Park Stage wcinałem placek wypełniony bobem i ziemniakami, a nazwy tego dania nawet nie pamiętam, ale smakowało - więc musiało być dobre. Występ Vltimas mogę więc ocenić na tyle, na ile udało mi się go usłyszeć z oddali. Była to mieszanka brzmień Morbid Angel z brzmieniami późniejszego Mayhem, z naciskiem jednak (i to sporym) na tę pierwszą kapelę. Czyli nieco czerniejszy w odcieniu, ale jednak death metal. Brzmiało to nawet z daleka mocno i potężnie, więc domyślam się, że pod sceną było naprawdę srogo. Po posiłku postanowiłem rozeznać się w terenie festiwalu, zgłębić wszelkie przejścia i niuanse, które miały się później przydać przy sprawnym poruszaniu między scenami. Dzięki temu udało mi się rzucić uchem na występ Eluveitie, których wielkim fanem jednak nie jestem. Grupa ta prezentuje raczej wesołą odmianę folk metalu, nawet bardziej ze wskazaniem na folk. Dużo w tym radości i melodii, które udzieliły się tłumnie zgromadzonej publiczności. Ja jednak udałem się na Park Stage, by zająć dogodne miejsce do obejrzenia występu Soulfly. I właściwie to ten koncert sprawia mi trochę kłopotu w ocenie. Bo jestem zarówno zagorzałym fanem niektórych płyt (debiutu, "Primitive", "Prophecy" oraz "Conquer"), jak i krytykiem pozostałych. Podobnie było też z tym koncertem - strasznie nierówny. Max Cavalera jest ikoną sam w sobie, ale najlepsze lata zdaje się już mieć za sobą. Do tego skład Soulfly, który mimo wszystko uchodzi niemal za solowy projekt, stale się zmienia i wątpię by to wychodziło na dobre. Muzyka czasami się rozjeżdżała, czasami brakowało niektórych dźwięków, ale generalnie mocy i energii właściwiej dla siebie jej nie zabrakło. Publiczność doskonale się bawiła, ja nieraz mocno pobujałem głową, a nawet podskoczyłem. I odchodząc spod sceny miałem wrażenie, że koncert był bardzo udany, ale z perspektywy czasu, kiedy to sobie poukładałem, mam wrażenie, że mogło być znacznie lepiej. A wrażenie to mam dlatego, że przypomniałem sobie jak bombowym koncertem zaskoczyła mnie Sepultura rok temu na Brutal Assault. Dlatego Soulfly mogę wystawić ocenę dobrą w skali szkolnej, ale to trochę mało jak na taką postać, jaką jest Max Cavalera. Niemniej posłuchać wykrzyczane przez niego samego "Eye for an Eye", "Back to the Primitive" czy "Porrada" było bardzo miłym uczuciem.

Po ostatnich dźwiękach od Soulfly udałem się do Areny, gdzie na scenie zameldowany był już Testament. Grupa to żywa i wciąż doskonale funkcjonująca legenda thrash metalu, uznawana przez wielu za właściwego kandydata do Wielkiej Czwórki w miejsce Anthrax. Czy właściwie - to nie mnie oceniać, nie miałem jednak okazji Testament na żywo zobaczyć więc co do tego występu żywiłem spore nadzieje. Szybko jednak zostały one pogrzebane i to totalnie. Bo kiedy wszedłem do hali i usłyszałem ten jazgot jaki dobywał się ze sceny, to nie wytrwałem nawet dwóch kawałków (w sumie to z 1,5 utworu: koniec jednego, cały drugi i początek trzeciego). Chciałoby się zapytać: "Panie, kto to tak spier...?". Niestety, ale Testament brzmiał tragicznie. Próbowałem poruszać się po płycie szukając lepszego miejsca, ale ani przy konsolecie, ani za nią, ani z boku - nigdzie nie znalazłem dobrego brzmienia. Jedna, wielka, muzyczna papka. Wyszedłem z hali na jakieś 20 minut żeby posiedzieć i odpocząć, potem znowu wszedłem, ale zero poprawy. Wszystko zlewało się w szum, brakowało wokalu, katastrofa. Nie doszedłem tylko pod samą scenę z uwagi na zgromadzonych ludzi - czyżby tylko tam brzmiało to dobrze? Zawiodłem się, szybko uciekłem i udałem się sprawdzić jak prezentuje się kolejna legenda, tym razem death metalu - czyli Possessed.

A Nie ma chyba na świecie zespołu, do którego bardziej pasowałaby łatka "death metal". A to dlatego, że za autora tego określenia uznaje się Jeffa Becerra - wokalistę Possessed. Grupa wróciła po ponad 30 latach (!!!) wydawniczej posuchy z nowym, premierowym albumem "Revelations" wydanym w tym roku. Uważana jest za prekursorów gatunku, a ich albumy "Seven Churches" oraz "Beyond The Gates" wymieniane są jako najważniejsze w całym nurcie. Wszystko to brzmi niesamowicie i trochę zdziwił mnie fakt, że Possessed wylądowało na najmniejszej ze scen. Zdziwił mnie też fakt, że nie było tam wcale tłumów na ich koncercie. Spowiedziałem się raczej ogromu słuchaczy, a w znacznej części terenu najmniejszej ze scen można było swobodnie się poruszać między luźno rozrzuconymi widzami. Testament i późniejszy Powerwolf zebrało wszystkich poza gromadką prawdziwych koneserów, zdaje się. Szkoda, bo brzmiało to obiecująco, nawet dla mnie, który za gatunkiem jakoś mega nie przepadam i twórczości Possessed nigdy nie zgłębiałem. Mocne gitary, solidna sekcja i trochę nie pasujący mi wokal, ale dla Jeffa Becerra olbrzymi szacunek za kilkudziesięcioletnią, zaangażowaną działalność w duchu prawdziwego metalowca, pomimo niepełnosprawności.

Mystic 02

Jeszcze przed końcem koncertu Possessed udałem się na Park Stage żeby zobaczyć z czym zjada się ów Powerwolfa. Zespół ten zaimponował mi swego czasu informacją o wyprzedanych koncertach w Polsce. Myślałem sobie wtedy, że co to za kapela metalowa, które nazwa kompletnie mi uciekła potrafi czegoś takiego dokonać? Przekonałem się właśnie na Mystic Festival. Grupa fanów pod sceną, na której grał Powerwolf była bardzo duża, chyba największa tego dnia (może poza późniejszym koncertem na tej scenie). Grupa prezentuje dość przaśny i melodyjny heavy metal. Gdybym ich muzykę miał do czegoś porównać to byłby to pewnie Sabaton, Gloryhammer albo... Lordi. W moim odczuciu to taki metal "do radia", ale słuchało się tego bardzo przyjemnie. Przysiadłem sobie na trawce i obserwowałem jak żywo i oddanie reaguje publiczność oraz jakie widowisko na scenie sprezentowali fanom panowie z Powerwolf. A scena po prostu żyła - muzycy dynamicznie się po niej poruszali, zachęcali słuchaczy do wspólnej zabawy, zmieniał się co kilka utworów banner z grafiką w tle, scenografia też była niczego sobie. Publiczność oddawała tę pozytywną energię z nawiązką przez co mój odbiór koncertu był też pewnie lepszy. Niemniej nie jest to muzyka, której z namaszczeniem słuchałbym w domu, ale na żywo zagrała bardzo na plus! No i frontman w tym Powerwolfie to prawdziwy sceniczny zwierz, mało kto na całym festiwalu potrafił tak pożartować i tak efektywnie zagrzewać publiczność do zabawy.

Zanim Powerwolf skończył swój set byłem już w drodze do Areny, gdzie zagrać miał szwedzki Amon Amarth. Grupę kojarzyłem z kilku utworów oraz stylu jaki prezentują, tj. melodyjnego death metalu. Grupa promuje aktualnie swój najnowszy album "Berserker" i taki napis widniał na scenie przed koncertem. Punktualnie o 20:30 zaczęło się intro i chwilę później kurtyna opadła ukazując scenę i muzyków. Gigantyczny hełm z rogami i perkusja między nimi były głównym elementem scenografii, ale jak się w trakcie koncertu okazało pojawiały się na scenie również inne postaci aniżeli sami muzycy, np. walczący wojownicy. Amon Amarth od samego początku zabrzmieli potężnie, a wokal olbrzymiego lidera przeszywał uszy. Świetnie w każdym utworze pracowała sekcja, a w jej rytm ścigały się gitary, a na riffy, a to na solówki. Muzyka Amon Amarth opowiada o bohaterskich (choć pewnie nie tylko) czynach Wikingów i często tę tematykę słychać także w muzyce. W proponowanym przez Szwedów death metalu jest wyczuwalna nordycka nuta, a charakterystyczne melodie przywołują gdzieś w tyle głowy skandynawski folk. Całość brzmi znakomicie na żywo, a doprawiona przez świetne show jeszcze lepiej się prezentuje. Wspaniały koncert i dla mnie totalne zaskoczenie, bo choć wiedziałem z czym Amonów skojarzyć - to nie spodziewałem się tak fantastycznego koncertu. Brawa dla Amon Amarth, bo z pewnością zagrali jeden z najlepszych koncertów festiwalu!

Po tym koncercie nadszedł ostatni moment, żeby odwiedzić tego dnia pozostałe sceny. Udałem się więc najpierw na Shrine Stage żeby zobaczyć jak prezentuje się nowa/stara Batushka. No i cóż... prezentuje się jak kiedyś. Widziałem grupę już nie wiem ile razy i samo show nie robi na mnie już takiego wrażenia. Ale co mnie negatywnie zaskoczyło to sama muzyka. Brakowało w tym co słyszałem (dwa utwory, zakładam, że z nowego albumu, bo "Liturgii" grupa w obecnej sytuacji chyba nie gra) black metalowego polotu i tego, czym Batushka urzekła na debiucie - mroku, pewnego rodzaju szaleństwa i bluźnierstwa. Brzmiało to dziwnie "grzecznie", wcale drapieżnie, bardziej jak jakiś Therion, czy coś. Następnie obszedłem Arenę by sprawdzić jak tam In Flames występujące na Park Stage. Jak napisałem wcześniej - faktycznie chyba na tym koncercie na parkowej scenie było najwięcej ludzi. Niestety z góry niewiele było widać na scenie, ponieważ In Flames przywieźli ze sobą cały ogrom świateł. Brzmiało to też jako-tako, choć oczywiście w punkcie, z którego oglądałem fragment koncertu nie miało to na pewno brzmieć dobrze. Pod sceną zakładam było całkiem fajnie, narzekań ludzi nie słyszałem, a tłum bawił się fantastycznie. Przesłuchałem końcówkę jednego z utworów, całego "Burn" i udałem się do Areny, żeby zająć dogodne miejsce na koncert gwiazdy tego wieczora - czyli Slipknot.

Amerykanie - jak na gwiazdę przystało - lekko się spóźnili. Gdybym wiedział to pewnie posłuchałbym dłużej In Flames. Koncert rozpoczął utwór... AC/DC, puszczony z taśmy. A potem było już tylko zwariowane show spod szyldu Slipknot. Niestety pierwsze co rzuciło mi się w oczy to słabe nagłośnienie. Całość zlewała się w jedną dźwiękową papkę, a wokalu Coreya nie było momentami słychać. Podobnie obie boczne perkusje, które poza stanowieniem elementu wystroju sceny i terenu dla szaleństw perkusistów mogłyby w ogóle nie istnieć, bo nie było ich słychać. Nie żeby były to najważniejsze w Slipknot instrumenty, ale dodają fajnego smaczku, którego tutaj niestety zabrakło. Ponadto dość ubogo wyglądała sama scena, bo w porównaniu z tym co grupa przywiozła ze sobą choćby w 2015 roku do Łodzi to tutaj wyglądało to jakby zapomnieli połowy gratów (scena w górnej części była puściutka, choć wystrzeliła tam co jakiś czas pirotechnika). Slipknot zaczął niemal tradycyjnie od intra w postaci "(515)", a potem poleciała pierwsza z petard, czyli "People = Shit". Co było dalej? Dalej w setliście było tylko lepiej! Hity taki jak "Psychosocial", "Before I Forget", "Duality", "Vermilion" czy "The Devil In I" przeplatały się z zaskoczeniami jak "Custer", "Disasterpiece" czy znakomicie wykonanym, psychodelicznym "Prosthetics". Znalazło się też miejsce na nowe kawałki, jak "Unsainted" albo "All Out Life". A na bis kolejna porcja hitów, czyli niemal niezbędny w setliście duet "Spit It Out" oraz "Surfacing". Grupa zeszła ze sceny przy akompaniamencie puszczonego z taśmy "'Til We Die". Był to dopiero mój drugi koncert Slipknot jaki widziałem i czy pobił ten z wspomnianego łódzkiego? Z pewnością nie. Tym razem grupa przyjechała do nas w ramach festiwalowego tournee i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że taką trasę traktują trochę jako konieczność. Corey to znakomity frontman i świetny wokalista, pozostali muzycy w niczym mu nie ustępują, ale cały zespół wydawał się być już dziwnie zmęczony. Wiem, dziwnie to brzmi, ale w porównaniu z tą energią jaką zbombardowali mnie w Łodzi to tutaj czegoś takiego mi brakowało. Trudno to też wyłapać, ponieważ formacja serwuje show wyreżyserowane od początku do końca i muzycy niemal mechanicznie wykonują niektóre gesty czy ruchy na scenie. Na wielki plus jak zwykle zaliczyć mogę gitarzystów, którzy świetnie razem wyglądają na scenie (Mick postawny jak monument i kontrastujący z nim Jim Root, który jest z kolei bardzo ruchliwy i ekspresyjny). Uwielbiam też patrzeć na to, co na scenie robi zwariowany Sid Wilson. Tak czy inaczej, pomimo, że był to bardzo dobry koncert, to przez zepsute nagłośnienie i wyczuwalny brak werwy nie mogę uznać tego koncertu za nalepszy występ Slipknot jaki widziałem.

I tak zakończył się dzień pierwszy...

Mystic 03

--- DZIEŃ DRUGI ---

...i po kilku godzinach snu rozpoczął się dzień drugi. Na teren festiwalu udało mi się dotrzeć z opóźnieniem i załapać tylka końcowe takty koncertu Lost Society na Park Stage. Nie załapałem się również na Grand Magus, którzy grali na Arenie, a to dlatego, że miałem niecałe 20 minut do koncertu Entropii na Shrine Stage, a tego przegapić nie chciałem. Było to moje już n-te spotkanie z tym zespołem, ale każdy z tych koncertów jest niesamowitym przeżyciem, już w szczególności od czasu wydania przez chłopaków genialnego "Vacuum". Łatwo było więc zgadnąć, że cały 30-minutowy set składał się będzie z utworów z tego albumu i tak też się stało. Entropia zaserwowała nam dwa kwadranse psychodelicznej, metalowo-krautrockowej jazdy. Czasu starczyło na trzy utwory, z czego jeden pochłonął połowę koncertu. Brzmiało to jak zwykle rewelacyjnie, choć w znikomych partiach wokalu trochę słabo było go słychać. Szkoda tylko, że z uwagi na wczesną porę i wysoką temperaturę (był to bardzo gorący dzień) przyjrzeć się muzyce Entropii mogła tylko garstwa ludzi. Do tego i tak w większości zorientowana w temacie. A szkoda dlatego, że był to jeden z większych festiwali na jakich grupa zagrała - ale mam nadzieję, że to dopiero początki. Dzięki U, L, T, R i A za kolejne udane spotkanie i... mam nadzieję spotkać się z Wami na Brutal Assault!

Po kosmicznych doznaniach na Shrine Stage udałem się rzucić okiem na Park Stage, gdzie swój koncert grał Hatebreed. Grupa uchodzi za gwiazdę w nurtach takich jak hardcore czy metalcore. Mi natomiast jej twórczość jest raczej obca, ale kojarząc grupę z tymi gatunkami wiedziałem mniej/więcej czego się spodziewać - solidnego młynu pod sceną. Nie zawiodłem się! Patrząc z góry na publiczność wyraźnie było widać kocioł pod sceną i unoszący się kurz. Oj nie chciałbym się tam znaleźć, to już chyba nie mój klimat. Skierowałem się więc do Areny na koncert Frog Leap. I tutaj już wiedziałem o co kaman - oto znany z metalowych coverów YouTuber zebrał zespół i postanowił poza Internetem pośmieszkować także na żywo. Jak to się udaje? Rewelacyjnie! Miałem już okazję widzieć podobny twór w postaci Steve'N'Seagulls, ale to co prezentuje ekipa Leo Moracchiolego jest nieporównywalnie lepsze. Usłyszeliśmy metalowe wersje takich utworów jak "Africa" (Toto), "Eye Of The Tiger" (Survivor), "Party Rock Anthem" (LMFAO) czy "Zombie" (The Cranberries). Do tego kilka bardziej zabawowych utworów jak choćby "Ghostbusters" albo utwór z bajki o Pokemonach (wykonany po zamienieniu się gitarzysty i perkusisty instrumentami). Całość brzmiała rewelacyjnie, a po dodaniu ogromu radości i faktu, że wszystkie utwory niemal każdy słuchacz znał, to otrzymaliśmy świetny i przebojowy koncert. Zresztą, zobaczcie sami relację Leo z tego wydarzenia:

-

-

Po szaleństwach z Frog Leap przyszedł moment na posiłek, dlatego kiedy na Park Stage produkował się Carcass, a na Shrine Stage Municipal Waste - ja zajadałem się obok kiełbachą z grilla i popijałem piwem. Na festiwalach czasami trzeba z czegoś zrezygnować żeby mieć energię na pozostałe koncerty, a mnie akurat interesowała później cała seria występów. Pierwszym z nich był Trivium, którzy wystąpili w Arenie. Trudno określić precyzyjnie jaki gatunek wykonuje ta amerykańska formacja, ale z pewnością jest to nowoczesna odmiana metalu. Dowodzona przez M.K.Heafiego ekipa to doświadczona, koncertowa machina co było widać w trakcie ich koncertu na Mystic Festival. Trivium zabrzmieli bardzo selektywnie, trochę ciszej niż reszta zespołów na hali dotychczas i przez to prawdopodobnie dużo lepiej. Set grupy skupił się w większości na utworach z wydanego przed dwoma laty albumu "The Sin and the Sentence", przeplatanych starszymi kompozycjami. Usłyszeliśmy zatem m.in. rozpędzone "Beyond Oblivion", melodyjne "Until the World Goes Cold" oraz bodaj największy hit grupy, czyli nieodłączny koncertowy klasyk "In Waves". Trivium zabrzmiało nowocześnie i zaprezentowali się z bardzo dobrej strony. W dodatku napełnieni pozytywną energią zarazili nią widownię, a sam lider nieraz udał się do fosy żeby zagrać fanom niemal na wyciągnięcie ręki.

Kiedy jeszcze nie wybrzmiały ostatnie dźwięki "In Waves" od Trivium ja byłem już w drodze na koncert Emperor na Park Stage. Grupa dowodzona przez Ihsahna była jedną z prawdziwych legend, które znalazły się w line-upie festiwalu. Emperor rzeczywiście należy do najważniejszych zespołów sceny black metalowej, choć dla mnie osobiście jest najważniejszym przedstawicielem norweskiej sceny lat 90-tych. Dane mi było już trzeci raz zobaczyć ich koncert i prawdę mówiąc nie spodziewałem się niczego nowego, ale i tak bardzo byłem tym występem podescytowany. Zespół tradycyjnie pojawił się na scenie po krótkim intro w postaci "Alsvartr (The Oath)", którego końcową część sam zagrał i płynnie przeszedł w klasyk w postaci "Ye Entrancemperium". Kolejne kawałki nie mogły zaskoczyć - były to kolejne utwory z legendarnego albumu "Anthems To The Welkin At Dusk". Grupa od jakiegoś czasu opiera swoje koncerty właśnie na tym materiale i nie kryje się z faktem, że chce w ten sposób uczcić jego wydanie. Tworzące zespół trio Ihsahn, Samoth i Trym uwijali się jak w ukropie, a towarzyszący im Secthdamon (bas) oraz Jorgen Munkeby (klawisze, muzyk znany m.in. z Shining czy solowych albumów Ihsahna) nie ustępowali na krok. Emperor zabrzmiał złowieszczo, przekonywująco i energetycznie, a Ihsahn i Samoth po raz kolejny dowiedli dlaczego wśród fanów black metalu cieszą się wielką sympatią i uznaniem. Ich kontakt z publicznością jest znakomity. Show grupy nie było ozdobione żadną scenografią - ot ściana z piecy gitarowych, logo zawieszone w tle sceny i tyle. A mimo wszystko grupa potrafiła porwać zgromadzoną publiczność i zaspokoić jej oczekiwania. Emperor to legendarna kapela i dobrze, że nie szarga swojej renomy słabymi koncertami. Nic tylko oddać cesarzowi co cesarskie...

Mystic 04

Po black metalowych doświadczeniach przyszedł czas na z goła inne muzyczne wrażenia. Na scenie w Arenie zameldował się już bowiem zespół Within Temptation. Grupa cieszy się niemalejącą popularnością w Polsce, a mi dane było już ją zobaczyć po raz drugi. Tym razem scena wyglądała jeszcze bardziej imponująco, a wizualne show dopełniało doskonałe brzmienie. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że holenderska kapela zabrzmiała najlepiej z całej grupy zespołów występujących wewnątrz Tauron Areny. Dowodzona przez przesympatyczną i obdarzoną olbrzymią sceniczną charyzmą Sharon den Adel grupa skupiła się na promocji nowego, wydanego na początku roku albumu. Usłyszeliśmy więc pochodzące z tego wydawnictwa "Raise Your Banner", "The Reckoning" czy przebojowo wykonane "In Vain" oraz "Supernova". Zaskoczeniem mógł być utwór "Mad World", który był wykonany dopiero po raz trzeci na żywo! Poza tym cała seria hitów z "Faster", "Angels" czy wykonanym akustycznie "Ice Queen" na czele. Do tego kilka duetów - niestety bez gości "na żywo", czyli "What Have You Done" (oryginalnie z Keithem Caputo z Life of Agony) albo "Paradise (What About Us?)" (w oryginale z Tarją Turunen znaną m.in. jako pierwsza wokalistka Nightwish). Koncert Within Temptation wzbogacony był wizualnymi fajerwerkami. Olbrzymi ekran w tle, mnóstwo świateł, klimatyczna scenografia i ogrom pirotechniki sprawiły, że show oglądało się z zapartym tchem. Grupa zakończyła ten świetny koncert epickim wykonaniem "Mother Earth", a ja ponownie przekonałem się, że Within Temptation to zespół, który niespecjalnie jestem chętny słuchać z nagrań, ale na żywo robią robotę i są prawdziwą, dobrze naoliwioną, koncertową maszyną!

W rozpisce festiwalowej pozostały jeszcze dwie nazwy. Pierwszą z nich była prawdziwa legenda i dla wielu największa atrakcja całego Mystic'a, czyli Król we własnej osobie - King Diamond. Wokalista ten uchodzi za jednego z najważniejszych metalowych wokalistów wszechczasów, natomiast jego wielooktawowy głos i charakterystyczne falsetto są znakami rozpoznawczymi nie do podrobienia. I choć nie jestem jakimś wielkim fanem jego nagrań to czekałem na ten występ z niecierpliwością, a ona została w zupełności tym koncertem zaspokojona. Zespół, który też nazywa się King Diamond zabrzmiał przekonywująco i z pełną energią. Prezentowany przez nich heavy metal o mrocznym, osadzonym gdzieś w klimacie horrorów zabarwieniu zagrał wzorowo. Do tego ciekawa scenografia i tradycyjne "wizyty" różnych postaci na scenie (m.in. lalki Abigail czy Babci) sprawiły, że poczułem się jak w jakimś zwariowanym, muzycznym teatrze. Poza genialnie brzmiącym Diamondem świetnie wypadli także instrumentaliści, z Andy LeRocque'm na czele. Niemal każdy z nich (poza perkusistą, a szkoda) doczekał się swojej solówki w trakcie koncertu. Usłyszeliśmy m.in. "The Candle", "Arrival", "A Mansion in Darkness" oraz "Welcome Home" (tutaj zawitała na scenę ów Babcia). Ale najlepszymi fragmentami koncertu dla mnie były brawurowo wykonane "Voodoo" oraz "Sleepless Nights", w których błyskawiczną zmianą gitary akustycznej na elektryczną i odwrotnie popisywał się Mikael „Mike Wead” Wikström. Koncert zakończyły bisy w postaci "Burn" oraz "Black Horsemen", a ja mogę powiedzieć, że był to bardzo udany występ. I choć nie do końca jest to moja muzyczna bajka to podobało mi się. Kinga Diamonda z racji muzycznych osiągnięć i dokonań mocno szanuję, a pewnie jeśli będę miał okazję ponownie zobaczyć grupę na żywo to znów z tej okazji skorzystam.

Mystic 04

Do końca festiwalu został jeden występ, czyli najbardziej kontrowersyjny headliner jaki mógł być - Sabaton. Czy grupa zasługuje na miano headlinera kiedy w składzie festiwalu są takie marki jak Emperor, King Diamond, Within Temptation czy In Flames? W Polsce widocznie tak i Organizatorzy mieli nosa - w Arenie zgromadził się niezły tłum. Fanów tej grupy widać było na terenie festiwalu już od południa, a nietrudno ich rozpoznać. Prawdopodobnie było to jedyne miejsce w Polsce, w którym tyle osób miało na sobie bojówki w białe "moro" w jednym czasie. I pewnie zawsze tak jest przy okazji koncertu Sabaton. Ja jakoś specjalnie nie napalałem się na ten występ, co więcej - grupa ta jest jedną z niewielu, której muzyka mnie... denerwuje. Sam nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że utwory Sabaton kompletnie się od siebie niczym nie różnią. Niemniej z poczucia dziennikarskiego obowiązku udałem się do Areny, by zobaczyć choć kilka utworów. Grupa wyjechała na scenę czołgiem i umieściła na niej perkusję, a wokoło zasieki z wielkim napisem "The Great War". To oczywiście tytuł płyty, która ukarze się w tym roku. Brzmienie Szwedzi mieli gorsze niż poprzedzający ich Within Temptation czy występujący dzień wcześniej Amon Amarth, ale wciąż lepsze niż choćby Slipknot (więc nie wiem gdzie tam był problem...?). Utworów nie znam więc ich nie wymienię, ale miałem to samo wrażenie co zawsze kiedy słucham kawałków Sabaton - powtarzalność. Czasami nie wystarczy na scenę wstawić czołg i masę pirotechniki (to akurat robiło wrażenie), żeby zagrać dobry koncert. Mnie Sabaton znudził i po jakichś pięciu kawałkach poszedłem zaliczyć ostatni punkt mojej wizyty na Mystic Festivalu. A mianowicie wystawę prac Zbigniewa Bielaka. Artysta ten tworzy okładki m.in. dla Ghost, Mayhem, Paradise Lost czy obecnych na festiwalu Possessed albo Vltimas. Wystawa była już trochę przebrana, ponieważ z tego co zauważyłem niektóre prace można było u samego autora nabyć. Kilka bardzo ciekawych prac jest naprawdę wartych zobaczenia, mniej niezmiennie i najbardziej podoba się grafika użyta jako okładka debiutanckiego albumu islandzkiego Zhrine. Cieszę się więc, że na sam koniec festiwalu udało mi się dotrzeć na tę wystawę.

Cały festiwal oceniam bardzo pozytywnie! Ogromna różnorodność artystów sprawiła, że praktycznie każdy fan mocniejszych brzmień znalazł coś dla siebie. Tak jak wspomniałem na początku całość była bardzo dobrze zorganizowana i zaplanowana, jedynie akustyka samej Tauron Areny na niektórych koncertach pozostawiała wiele do życzenia. Cieszy jednak fakt, że mamy taki Festiwal - Festiwal na poziomie europejskim. Festiwal, którego nie mamy się co wstydzić i powinniśmy wręcz być z niego dumni oraz zapraszać nań ludzi. Polecajmy więc Mystic Festival, który już ogłosił termin przyszłorocznej edycji, dopingujmy imprezę i wspierajmy Organizatorów, bo robią straszliwie dużą i genialną robotę. Brawo Mystic Festival! I mam nadzieję, że do zobaczenia za rok!

___
Tekst: Bartłomiej Musielak
Foto: Bartłomiej Musielak, Karolina Waligóra

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.