Od 2017 roku ostatni weekend sierpnia oznacza dla mnie jedno - wyjazd do Inowrocławia. W 2020 roku wszyscy musieliśmy zrobić sobie wymuszoną pandemią przerwę, na szczęście już rok później festiwal Ino Rock wrócił z hukiem. W tym roku obyło się bez zmian składu w ostatniej chwili, dzięki czemu udało się utrzymać tendencję dwóch zespołów polskich i trzech zagranicznych. W bardzo dużym skrócie mieliśmy małe zaskoczenie, dwa pewniaki, jedną nowinkę i jednego klasyka. To teraz po kolei, ze szczegółami.
Dla mnie największym zaskoczeniem był występ zespołu baṣnia. Grupę prowadzi znana słuchaczom radia Rock Serwis FM Baśnia Lipińska, która podobnie jak rok temu współprowadziła festiwal razem z Michałem Kirmuciem. Powiem szczerze, że słuchając odrobinę twórczości baṣni przed festiwalem nie spodziewałem się aż takiego poziomu emocji. Pierwszy występ, właściwie na każdej tak dużej imprezie, zwykle upływa na rozmowach i witaniu się ze znajomymi. Tym razem, jednak warto było skupić się na dźwiękach płynących ze sceny. Wiadomo, że pełne słońce (świecące muzykom prosto w oczy, swoją drogą) nie stanowi idealnej oprawy dla takiego koncertu, tym bardziej, że klimat twórczości zespołu Baśni jest raczej chłodny i surowy. Mimo to, grupa bardzo dobrze sobie poradziła (ach, ten bas!) i roztoczyła wokół siebie wyjątkową atmosferę. A ja z przyjemnością zabrałem do domu nową płytę zespołu, "In Parts Messed Up".
Druga kapela, która wystąpiła tego wieczoru, to pierwszy z pewniaków. Chyba nie ma w naszym kraju fana post rocka, który nie kojarzyłby zespołu Besides. Grupa ciężko pracowała na swój obecny status, nie osiadła na laurach po wygraniu Must Be The Music, nie gwiazdorzy. Wręcz przeciwnie, panowie są nieprzyzwoicie skromni. Ich występ na tegorocznym Ino Rocku może nie był szczególnym zaskoczeniem, ale był strzałem w dziesiątkę. Besides grają dość standardowego, instrumentalnego post rocka, mieszając partie spokojne z dynamicznymi, doskonale budując napięcie i panując nad temperaturą koncertu. Muzycy pozostają raczej skupieni, nie poruszają się aż tak intensywnie, jak chociażby ich koledzy z Tides From Nebula, ale ich muzyki na żywo słuchało się z ogromną przyjemnością.
Przyszła pora na nowinkę. Pochodzący z Grecji, zespół Villagers of Ioannina City jest już nieco znany polskiej publiczności (było to widać po koszulkach, grupa występowała już u nas), ale chyba nie miała jeszcze okazji grać w Polsce na festiwalu o randze Ino Rocka. Brzmienie grupy jest połączeniem stonera, post metalu i psychodelii z etnicznymi wpływami regionu, z którego pochodzą muzycy. Powiedziałbym, że to mieszanka wybuchowa, ale występ Greków nie był banalnie głośny, tylko wręcz przeciwnie, bardzo stonowany, wyważony, pełen napięcia i emocji. Muzyka Villagers of Ioannina City (nazywanych czasem przez polskich fanów pieszczotliwie "Wieśniakami") jest mocno oparta na transowych, wielokrotnie powtarzanych partiach, co powoduje lekkie wytracanie dynamiki. Niemniej, zespół wytworzył magiczną atmosferę, podbitą wykorzystaniem nietypowych dla takiej muzyki instrumentów, jak dudy czy klarnet.
Przedostatni występ należał do drugiego tego wieczoru pewniaka. Choć osobiście nie do końca rozumiem aż tak duży fenomen zespołu Leprous, to przyznaję, że obiektywnie ich koncerty są na najwyższym poziomie. Wiem co mówię, bo paradoksalnie, nie będąc fanem zespołu, łącznie z tegorocznym Ino Rockiem, miałem przyjemność widzieć tę grupę po raz trzeci. Jak zawsze, panowie wykazali się ogromnym profesjonalizmem i techniczną perfekcją, ale też rzadko spotykanym u nich poczuciem humoru (żarty z różnicy pomiędzy Wrocławiem i Inowrocławiem). Leprous ponownie zaczarował polską publiczność, zarówno liryzmem i odrealnioną atmosferą, jak i wgniatającym w ziemię ciężarem. Muzycy uwijali się jak w ukropie na scenie, choć mieli to szczęście, że o tej porze już nie było gorąco, a do tego zaszło słońce, spowijając teren festiwalu pasującym do klimatu koncertu mrokiem.
Na zakończenie tegorocznego festiwalu Ino Rock, na scenie inowrocławskiego Teatru Letniego wystąpiła prawdziwa legenda muzyki rockowej, czyli grupa Wishbone Ash. Zespół, prowadzony od ponad 50 lat przez niezmordowanego Andy'ego Powella, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów, nie odcina kuponów od dawnej chwały, lecz całkiem prężnie działa do tej pory. Świadczą o tym chociażby 23 płyty studyjne, w tym ostatnia sprzed dwóch lat. Jak łatwo się domyślić, pisząc we wstępie relacji o klasyku, miałem na myśli oczywiście słynną, brytyjską grupę. To był występ na miarę gwiazdy wieczoru! Muzycy nie brali jeńców, zagrali nieprawdopodobnie żywiołowo, a wszechobecna energia płynąca ze sceny i z powrotem udzielała się chyba wszystkim. To tylko pokazuje, że dobra muzyka jest uniwersalna i nie musi być szczególnie wymyślna. Proste, blues rockowe podkłady i przeszywające gitary, zarówno w riffach, jak i solówkach w zupełności wystarczyły, by rozgrzać publiczność do czerwoności. Zdecydowanie, jeden z najlepszych występów, jakie widziałem na Ino Rocku kiedykolwiek.
I tak kolejna edycja jednego z moich ulubionych festiwali dobiegła końca. Pogoda dopisała, publiczność też, mimo początkowych obaw, o muzyce nie wspominam, bo to raczej oczywiste. Na plus odnotowuję również nagłośnienie, selektywne i dobrze ustawione praktycznie od początku (zazwyczaj po kilku poprawkach w trakcie pierwszego utworu każdego wykonawcy). Jak co roku, catering mógłby być nieco lepszy (bardzo długie kolejki do piwa i umiarkowanie atrakcyjne jedzenie), ale to nie jest w tym przypadku najważniejsze. Liczy się, że koncerty i festiwale wracają do normy (wystarczy spojrzeć na ilość ogłoszeń na jesień!), a my możemy przeżywać muzykę na żywo.
Gabriel Koleński