...czyli jak najbardziej subiektywne spojrzenie przez pryzmat historii na wspaniały i niezapomniany koncert...
Wspominam teraz chwilę, gdy kupiłem oryginalną kasetę "Calling All Stations" w 1997 roku i - co może wielu zaskoczyć - byłem nią zafascynowany. Znam każdy jej wers na pamięć, a później jakoś o niej zapomniałem. Bardzo duży błąd. Trudno tą płytę porównywać do czegokolwiek innego, co nagrali. Inne czasy, inna muzyka, inna produkcja, inny wokalista, ale jednak geniusz ten sam. Jest tu wszystko: rock, ballada, progresja, piękno, przebój. Polecam bardzo mocno. Ray Wilson wypadł świetnie, zezpół był wówczas w Polsce na jednym koncercie w 1998.
Świetnie grają, nie nagrali ani jednej słabej płyty. Od czasów pierwszego albumu przeszli bardzo długą drogę i nigdy nie byli tacy sami. Ciągle szukali, zmieniali, rozwijali się. Niewątpliwie swoje piętno odcisnął Collins, który zawsze miał inklinacje popowe, a z drugiej strony tkwiła w nim dusza jazzmana, co udowodnił w stworzonej i kierowanej przez siebie kapeli Brand X. Warto posłuchać.
Pamiętam, że byłem zachwycony płytami z Gabrielem. Uwielbiałem jego wokal, a "The Lamb Lies On Broadway" powaliło mnie na kolana. Nie do końca mogłem zrozumieć dlaczego odszedł u szczytu popularności. Po Gabrielu już tylko potop ("Here comes the flood"). Jednak nie, muzycy się pozbierali, a Collins okazał się bardziej gabrielowski niż sam Gabriel. :-)
Kolejne płyty były świetne. Szczególnie "A trick of the tail" z 1976. Klasyczny okres skończył się na "Duke" w 1980 roku. Z tej płyty grają zresztą teraz sporo: "Behind the lines", który rozpoczął koncert, temat "Duke'a", no i oczywiście "Turn it on again" - pierwszy wielki przebój. Później zagorzali fani mogli naprawdę nabawić się niezłego stresu. W 1981 roku wychodzi "Abacab", pierwsza stricte popowa płyta. Tak w każdym razie się mówiło. Collins zmienił zupełnie styl gry na perkusji, a właściwie zmienił sposób nagrywania i aranżacji, co opatentował na wydanej w tym samym roku swojej pierwszej płycie solowej "Face value", a przede wszystkim we wspaniałym "In the air tonight". Zresztą z tego pomysłu skorzystał również Gabriel na swojej "III" i "IV" (na "III" na perkusji grał sam Collins). Pojawiły się zwyczajne piosenki, które idealnie pasowały do solowego Collinsa. Z drugiej jednak strony takie numery jak "Abacab", "Dodo" czy "Keep it dark", to rock najwyższej próby. Bardzo nowocześnie zabrzmieli, nadążyli za czasem, techniką, modą, choć pozostali sobą, mieli swój niepowtarzalny styl.
Później w 1983 roku ukazał się album "Genesis". Bez tytułu, jakby sugerowali, że zaczynają od początku. Jednak płyta była tak naprawdę rozwinięciem stylu wypracowanego na "Abacab". Rozwinięciem znakomitym. Właśnie z tej płyty po raz pierwszy usłyszałem Genesis. To było w 83 na liście przebojów trójki. Niedźwiecki zapodał "Mamę" i byłem ogłuszony, strasznie mi się spodobało. Do tego przepiękny "Home by the sea" i niezwykle progresywny "Second Home by the sea". Genesis stało się sławne nie tylko w światku, ale również w świecie. Od tej pory byli w stanie zapełnić każdy stadion.
Na kolejną płytę trzeba było jednak czekać aż 3 lata. Jak to brzmi: "aż 3 lata"? Śmiechu warte, skoro od ostatniej płyty mija właśnie 12 lat. W 1986 ukazuje się "Invisible touch" z kolejnymi mega hitami: tytułowym, "Land of confusion" ze świetnym klipem czy "Tonight, Tonight, Tonight" oraz ulubiony kawałek koncertowy "Domino". Wszystkich mieliśmy okazję posłuchać w Chorzowie. Stylistycznie płyta była bardziej szablonowa, bardziej w stylu lat 80-tych. Zespół stracił gdzieś swój unikalny styl, ale wzniósł się na szczyt popularności. Widać to świetnie na koncercie na Wembley w 1987 roku.
Później zamilkli na kilka lat, ale to nie znaczy, że odpoczywali. Collins nagrywał kolejną solową płytę "...But seriously", Rutheford w 1985 powołał do życia Mike & The Mechanics, z którymi świetnie sobie radził (fantastyczny "Silent running"), a Banks nagrał dwie swoje płyty, na które zaprosił wielkie nazwiska: Steve Hillage, Nik Kershaw, Fish czy Daryl Stuermer. Polecam gorąco "Bankstatement" (89) i "Still" (91). Jakoś Banksowi nigdy nie udało się przebić, a myślę, że na to zasługuje.
Genesis powrócił w 1991 roku przecudowną płytą "We Can't Dance". Ciągle pamiętam jak idę Świętym Marcinem w Poznaniu i słucham dopiero co odebranej z nagrywalni (tak, tak, to były jeszcze te czasy) kasety z nową płytą Genesis. Pierwsze takty "No son of mine" i wiedziałem, że jest dobrze. Bardzo nowocześnie zagrali, a z drugiej strony wrócili do bardziej progresywnego grania. Pojawiły się długie, ponad dziesięciominutowe utwory przeplatane krótszymi balladami w stylu Collinsa. Znów odnieśli wielki sukces, który zaowocował ogromną trasą i płytą koncertową "The way we walk". Wszystko pięknie, ładnie, aż tu Collins odchodzi! Jaki byłem wściekły. Można zastąpić Gabriela, ale Collinsa? Nie da rady. No i chyba nie dało, choć naprawdę "Calling all stations" jest znakomita.
Teraz już wiemy, że Collins wrócił, była trasa i mam naprawdę wielką nadzieję, że będzie nowa płyta.
Tak długie oczekiwanie na koncert Genesis sprawiło, że nie drżałem tak jak zwykle. Bardziej byłem podekscytowany po zamówieniu i odebraniu biletów, co nastąpiło przecież dobre pół roku przed koncertem. Później wszystko jakoś się rozmyło. Stres przyszedł dopiero dzień przed koncertem, kiedy okazało się, że nie pamiętam gdzie schowałem bilety! Była niezła jazda, ale w końcu dedukcja i nowoczesne metody śledcze sprawiły, że zguba się znalazła. Przecież schowałem je w takim miejscu, gdzie na pewno je znajdę.
Nie słuchałem przez ten okres Genesis wcale, tylko właśnie wtedy na początku, kiedy wiedziałem, że pojedziemy. Później tylko obejrzałem dwa razy DVD "The way we walk" i cisza. Tymczasem nadszedł czas wyjazdu, a ja jakoś nie czułem bluesa. Teraz już wiem, że to dobrze, bo miałem wolną głowę i naprawdę doceniłem ten koncert. Oczywiście o mały włos pojechalibyśmy bez biletów, ale na szczęście uratował mnie telefon od kuzyna Rafała. Dzięki.
Wyjechaliśmy z małym opóźnieniem i troszkę zacząłem się denerwować. W Poznaniu na dodatek pobłądziliśmy, ale po wjechaniu na autostradę zacząłem nadrabiać. Popełniłem jeszcze jeden błąd, jadąc przez Łódź zamiast ją ominąć, ale później już obyło się bez żadnych przeszkód.
W Chorzowie, jak zobaczyłem ile jest samochodów i gdzie parkujemy, wiedziałem, że dzieje się coś wielkiego. Byłem świadom, że chłopaki zebrali się na trasę raczej ze względów finansowych i to trochę studziło mój zapał. Jednak ilość ludzi i dźwięki dochodzące ze stadionu zaczęły poruszać jakąś strunę w okolicach mojego żołądka.
Przy bramie ogromne rozlewisko sprawiło, że kolejka ustawiła się wzdłuż muru. Dołączyliśmy do niej i obserwowaliśmy zmagania strażaków z wypompowywaniem wody. Ich wysiłki sprawiały, że wody nie przybywało, ale na pewno też nie ubywało. Ktoś powiedział, że zaczną wpuszczać o 17:45, więc zostało nam jakieś 15 minut. Ludzie zaczęli się skupiać i znaleźliśmy się dość blisko wejścia. Z płyty stadionu zaczęły dochodzić odgłosy próby dźwięku, a później "No son of mine" z odtworzenia. Struna znowu się napięła. Żadnego sprawdzania przy wejściu, tylko byłem zdziwiony kiedy pan kazał mi odkręcić wodę i wyrzucić nakrętkę! Po koncercie Iron Maiden było to dla mnie kompletnie niezrozumiałe, ale podobno względy bezpieczeństwa. Można było wnieść litr spirytusu, benzyny albo nitrogliceryny i nikt by nie protestował. Byleby wyrzucić nakrętkę. :-) Przed tunelem cały zastęp stanowisk z piwem, ślina mi pociekła, ale obowiązki kierowcy nie pozwoliły na skosztowanie tego szlachetnego trunku. Weszliśmy zatem na płytę i ujrzeliśmy wspaniałą scenę, jak to pan Piotr Kaczkowski powiedział: chyba najszerszą scenę jaką widział. Jeszcze tylko wizyta w Toy-Toyu i znaleźliśmy się pod sceną. Byłem bardzo zdziwiony małą ilością osób i zacząłem się martwić, że może fani nie dopiszą. Jak się miało okazać, myliłem się. Tak czy inaczej zajęliśmy świetne miejsce kilka metrów od sceny.
Było parę minut po 18-ej i wiedziałem, że niewiele czasu już zostało. W tle puszczali jakieś kawałki: U2, Coldplay, Talking Heads i nowsze, których nie znam. Deszcz troszkę ucichł i zaczęło się przejaśniać. Wyglądało na to, że aura jednak nam odpuści. Ci, którzy byli, wiedzą, że nic z tego.
Na brak atrakcji jednak narzekać nie mogłem. Niestety zawsze muszę trafić na dziwne towarzystwo w pobliżu. „Przypatoczyła” się obok nas silna grupa pod wezwaniem z Działdowa czy może raczej Dziadowa. Niezbyt trzeźwi młodsi i starsi osobnicy, którzy chyba w życiu Genesis nie słyszeli, machający jakąś bliżej nieokreśloną flagą, palący nieustannie, przeklinający i rozpychający się niczym prosiaki w chlewie. Energii starczyło im do początku koncertu, potem jakoś tak nagle "zacichli".
Minuty upływały, niebo ciemniało, a "fucking" deszcz nie zamierzał jednak odpuścić. Zacząłem się trochę martwić, że mogą być kłopoty. Później ten komunikat o opóźnieniu i możliwym odwołaniu koncertu sprawił, że miałem ochotę udusić chociaż jednego Działdowianina (czytaj: Dziada). Zaczęły się komentarze, każdy miał swoją wersję, a ja pomyślałem, że to przecież niemożliwe. Tyle godzin mordęgi, tyle czekania, nie wspomnę już o wydatkach, i koncert odwołany? Myślę, że doszłoby do zamieszek i sam bym chyba rzucił jakąś butelką, choć tkwi we mnie dusza pacyfisty. :-)
Koncert był wspaniały. Myślę, że sam zespół był pod wrażeniem i to się czuło. Collins jest showmanem jakich mało. Dyrygował nami jak chciał. Początek "Domino" był fantastyczny. Niby to wszystko widziałem na DVD, ale trzeba to po prostu przeżyć. A zagrywka z tamburynem była najzwyczajniej genialna. Osobiście uważam, że było troszkę za dużo spokojnych numerów, takich "collinsowych", ale przecież to już są starsi panowie. Zresztą zaimponowali mi kondycją.
Rutheford nie umie jednak grać na gitarze i powinien zająć się wyłącznie basem. Stuermer to dobry rzemieślnik, ale wirtuozem nie jest. Banks natomiast, to klasa sama w sobie. Był najpoważniejszy, ale grał wspaniale. Thompson według mnie jest znakomitym perkusistą. Idealnie się uzupełniali z Collinsem, a jazda na dwie perkusje robiła niesamowite wrażenie. Nie jestem oczywiście znawcą gry na perkusji, mogę się tylko zdać na swój gust, wyczucie, a przede wszystkim opinie fachowców. Nie powiem nigdy jednoznacznie, że ktoś jest w czymś najlepszy (no chyba, że Andy Latimer na gitarze :-)). Mam swoje odczucia oparte na latach słuchania i coś mi leży albo nie. Gra Collinsa mi bardzo odpowiada, może dlatego, że jest leworęczny? Nie wiem czy jest dobry technicznie, wydaje mi się, że tak. W każdym razie przed laty był bardzo chwalony. Być może po przejściu na wokal odpuścił sobie grę na perkusji, ale z tego co czytałem, jest to jednak jego wielka pasja. Na trasie w roku 1976 i 1977 Collinsa zastępował nie kto inny jak Bill Bruford! To też o czymś świadczy. Później pojawił się Thompson, wybrany przez Collinsa i bardzo przez niego chwalony. Jest może trochę ślamazarny, jakby niechlujny, ale jednak łoi nieźle.
Jedna rzecz mnie uderzyła: świetny dźwięk, po prostu takiego dźwięku nie słyszałem na żadnym koncercie na otwartym powietrzu. Przejrzysty, selektywny i nie za głośny. Właśnie, wcale nie było tak głośno, ale przez to słychać było każdy smaczek i każdy niuans, nawet kiedy się rozjeżdżali, choć to zdarzało się bardzo rzadko.
Scena bardzo przemyślana, oświetlenie dopracowane w najmniejszych szczegółach idealnie dopasowane do muzyki. No i oczywiście ten deszcz, który wdzierał się w każdy zakamarek, ale jednak okazał się dodatkowym efektem. Zakończenie "Land of Confusion", to po prostu nieplanowany majstersztyk. Kiedy odwróciłem się w pewnym momencie, ujrzałem morze ludzi okrytych pajęczyną kropelek podświetlonych reflektorami wbijającymi się w niebo. Morze falowało i wybuchało tysiącami rozprysków złożonych z ludzkich rąk. Niesamowite. Wszyscy staliśmy jak urzeczeni, choć zimno troszkę doskwierało.
To był chyba najspokojniej przeze mnie obejrzany koncert, a z drugiej strony jeden z najbardziej niezapomnianych. Mogę posądzać Genesis o odcinanie kuponów, ale nie mogę im odmówić profesjonalizmu, pasji oraz zaangażowania. Poza tym to jeden z największych zespołów w dziejach rocka i to mówi samo za siebie. A my byliśmy na ich koncercie z czego jestem bardzo dumny.
Powrót do domu, to jeden wielki koszmar związany ze zmęczeniem, ale niewątpliwie było warto.
Czekam już na kolejne wielkie wydarzenie muzyczne. Być może będzie to koncert Genesis z Gabrielem i Hackettem? Są plany zagrania przez nich "The Lamb Lies Down On Broadway" w klasycznym składzie! To dopiero byłaby bomba, choć nie chce mi się w to wierzyć.
Arkadiusz Cieślak