A+ A A-

PARADISE LOST, SAMAEL, CARNAL - Klub Studio, Kraków, 02.12.2009

 

2 grudnia Anno Domini 2009 o godzinie 20.00 Krakowski Klub Studio nawiedziło „zło” w czystej postaci. Oprócz Cielesnych „żądzy” (Carnal), zobaczyliśmy i usłyszeliśmy Upadłego Anioła (Samael) oraz byliśmy w samym środku Raju Utraconego (nazwa Paradise Lost pochodzi od poematu Johna Miltona napisanego w 1667 roku). Tak więc naprawdę byliśmy na dnie Piekła. Potężna dawka muzyki zniewoliła umysły, emocje, ciała i dusze. Była nawet jedna ofiara tego zniewolenia, nie wiadomo jednak czy poległa za sprawą potężnego nagłośnienia, piwa czy szaleńczego pogo. Karetka zabrała ją zaraz po zakończeniu programu Paradise Lost. Sam Klub nie był szczególnie mocno wypełniony. Bilety można było jeszcze kupić przed wejściem. Tłum nie zapełnił szczelnie płyty Klubu Studio, dzięki czemu można było swobodnie oddychać. Przezorniejsi usadowili się na galerii i balkonach (podobno tam lepiej było słychać niż na dole). Generalnie zarówno Warszawa jak i Kraków miały szczęście, że koncerty doszły do skutku, ponieważ odwołano 6 następnych występów, ze względu (jak podano w oficjalnym oświadczeniu) na rodzinną sytuację gitarzysty Paradise Lost - Grega Mackintosha.

CARNAL – zaczęli o 20.00 i grali 30 min

Jak to bywa z suportami poziom głośności był odpowiednio zaniżony, a jakość wysyłanych w eter dźwięków niespecjalna. Nie mam nic przeciwko muzyce, którą zaprezentowali, ale sami zdawali sobie sprawę, że pewnych barier nie przeskoczą. Zresztą pod koniec ostrzegali publiczność przed zbliżającą się nawałnicą dźwięku w wykonaniu Samaela i Paradise Lost. Carnal ma już na swym koncie sporo dokonań muzycznych i doświadczenia suportowe z takimi zespołami jak In Flames, Life Of Agony, Napalm Death, Testament, a więc obracają się w iście gwiazdorskim towarzystwie. Od 1999 roku aktywnie uczestniczą na scenie metalowej. Ich muzyka to brak kompromisów. Ostro, szorstko i żywiołowo. Nie mniej jednak warto było by ich posłuchać przy pełnych możliwościach sprzętowych. Podczas koncertu promowali swoją nową płytę „Re-Creation”, z której zagrali kilka utworów. Usłyszeliśmy także cover Sister of Mercy. Gdyby nie zapowiedź, to pewnie bym nigdy nie skojarzył, że chodziło o „More”. Ciężki i szybki utwór i jedynie refreny przypominały o oryginale. Być może też nagłośnienie spowodowało dość dalekie odejście od pierwowzoru, jakie znamy z dokonań grupy Andrew Eldritcha.

Skład zespołu:
Robert Gajewski – vocals
Krzysztof Gorczewski – guitar
Kuba Leszko – guitar
Marek Gajewski – bass
Michal Wisniewski – drums

SAMAEL – zaczęli o 20.50 i grali 45 min

W moim odczuciu Samael wykonał najlepszą robotę na tym koncercie. Nie ujmując nic Paradise Lost, którzy mieli podkręcone volume do samego końca (i być może to był błąd, bo zniknęła pewna selektywność, a był potworny huk). Gdyby tak zmienić układ sił i to właśnie wysłannicy Upadłego Anioła mieli by ostatni występ i odpowiednio ustawioną głośność nie byłoby dyskusji, kto odstawił najlepszy show. Nie wiem, co spowodowało takie odczucia, bowiem ani jednego ani drugiego zespołu nie miałem okazji widzieć i słyszeć wcześniej, a ich dokonania do dnia koncertu były mi obce (Skłamałem! Słuchałem ostatniej płyty Paradajsów, żeby dowiedzieć się, z kim i z czym będę miał do czynienia), a mimo wszystko to właśnie Samael ujął mnie swoim graniem. Szwajcarzy, zagrali ekspresyjnie, żywiołowo i utrzymywali rewelacyjny kontakt z publicznością. Skandowanie SA!-MA!-EL! Po każdym utworze było ewidentnym dowodem na zadowolenie publiczności z tego krótkiego (wszak to tylko 45 minut) pokazu. Ewidentny wyraz uwielbienia, jaki zebrani fani oddawali zespołowi (nie było tego na Paradise Lost) oraz podziękowanie za świetny występ, ale mimo nawoływań, na bis niestety nie wyszli.

Michael "Vorph" Locher ubrany w szerokie spodnie, czarny podkoszulek, ze związanymi z tyłu włosami, w promieniach krzyżujących się świateł wyglądał jak mistyczny kapłan modlący się o przybycie Samaela. Basista Christophe "Mas" Mermod przyciągał uwagę swoim energicznym zachowaniem i przyklejonym do twarzy uśmiechem. Jego marszowo-defiladowy szaleńczy krok, wywijanie gitarą basową oraz rozwiewane przez wentylator włosy przykuwały wzrok. Cały czas w akcji, cały czas na pełnych obrotach. 200% zaangażowania. Zresztą cała ekipa Samaela była bardzo ruchliwa. Nie znając wcześniejszych dokonań zespołu, byłem nieźle zaskoczony elektroniczną perkusją i pół perkusistą – pół klawiszowcem- Alexandrem "Xy" Locher’em. Rewelacyjnie zabrzmiały kawałki, w których miał okazję popisać się potężnymi uderzeniami w stojące po jego prawej stronie bębny i talerze. Eksplozja dźwięku była niczym wybuch armatniego pocisku. Śpiew "Vorph’a", a właściwie gardłowe, niskie deklamacje miały w sobie coś magicznego i magnetyzującego. W pamięci utkwił mi utwór „Rain” z płyty „Passage”. Genialny utwór z mrocznym klimatem. Mówiony growling Lochera jest tu naprawdę powalający. Występ uzupełniały światła, a także pokazywany na ekranie płonący pentagram, okładki płyt „Above”, „Solar Soul”, logo Samael, czy też piramida z okiem opatrzności.

Samael zaprezentował jeden utwór z nowej płyty „Above”, było to „Black Hole”. Niestety nie podam całej setlisty, ponieważ twórczość tego zespołu nie jest mi w pełni znana. Z tego, co zapamiętałem z koncertu i zapowiedzi Lochera, było jeszcze: ”Solar Soul”, „Western Ground”, „Ceremony Of Opposites”, „Into The Pentagram”, właśnie z płonącym pentagramem w tle. Postaram się poprawić ten haniebny błąd następnym razem, bowiem właśnie Samael został moim oficjalnym faworytem po tym koncercie.

Skład zespołu:
Michael "Vorph" Locher – wokal, gitara elektryczna
Alexandre "Xy" Locher – perkusja, instrumenty klawiszowe (syntezatory)
Makro – gitara elektryczna
Christophe "Mas" Mermod – gitara basowa

PARADISE LOST –zaczęli o 22.00 i grali 1h 30min

Zanim się pojawili, kazali długo na siebie czekać. W końcu, weszli zagrali i zeszli. Zestaw podstawowy trwał równą godzinę, do tego po dłuższym oczekiwaniu zagrali trzy bisy, chociaż Nick Holmes zapowiedział, że będą tylko dwa. Trochę to mało jak na koncert gwiazdy tego formatu. Nawet skandowanie hey, hey, hey i machanie ręką przez wokalistę było takie, lekko niemrawe. Było skandowanie nazwy zespołu, było sporo ruchu na parkiecie, ale wg mnie nie tak żywiołowego i spontanicznego jak na Samaelu. Dość jednak marudzenia, bo wyjdzie, że koncert był kiepski, a to prawdą nie jest!

Wystrój sceny był niemal surowy. Po pokazach wideo, które zaserwował Samael zrobiło się niemal ascetycznie. Za perkusją rozwieszona została okładka najnowszej płyty „Faith Divides Us Death Unites Us”. W zasadzie oprócz logo PL po obu stronach to był jedyny element dekoracyjny podczas tego koncertu. I dobrze, bo najważniejsza była w Klubie Studio muzyka, a nie jakieś tam światełka, świecidełka i bombki.

Zaczęli od ”The Rise Of, Denial”, które wgniotło nas w ziemię, potem „Pity The Sadness”. Przy „Erased” zrobiło się trochę bardziej melodyjnie. Kilka fortepianowych dźwięków i klimat zupełnie się zmienił. Co nie znaczy, że było bardziej „miękko” lub lżej, albo ciszej. Utwór ciekawie uzupełnieniany kobiecymi wokalami. Być może dla ekstremalnych fanatyków to nie jest najbardziej sztandarowy kawałek, ale ja byłem pod wrażeniem. Drugim takim utworem było „The Enemy”, w którym drugi wokal (też kobiecy i też puszczany z taśmy) robił niesamowite wrażenie. Włosy stawały dęba! W tym utworze, pod koniec pojawia się jeszcze męski chór, który dodaje mrocznego efektu. Robi się wręcz gotycko. „Enchantment”, „Frailty”, „One Second”, „No Celebration” oraz „Faith Divides Us Death Unites Us” też dodałbym do zestawu, moich faworytów z tego koncertu. Zapewne, dlatego, że były lekko wolniejsze i mniej ekstremalne niż pozostałe. „One second” to nawet trochę progresywnie wyszedł. Do zdecydowanie bardziej energetycznych kawałków, które nie tylko mnie poruszyły należały: „Requiem” i „The Last Time”. Nie zapomniałem oczywiście o „As I Die”, które porwało ludzi w wielki wir przed sceną. Chyba każdy poczuł wtedy chęć poruszania przynajmniej głową! W sumie z nowej płyty zagrali tylko cztery utwory, tak, więc nie za wiele jak na trasę promującą nową płytę.

Perkusista Adrian Erlandsson ukryty był niemal cały czas w kompletnej ciemności, basista Edmondson pozwalał sobie na delikatne uśmiechy widząc żywiołową reakcję publiczności, wokalista Nick Holmes trochę jak na mój gust zgrywał się na gwiazdora, ograniczając ekspresję swych zapowiedzi praktycznie tylko do podawania nazw kolejnych utworów. Znikał też często i na długo za kulisami. Natomiast gitarzysta Milly Evans był zupełnie wyobcowany. Być może konieczność zastąpienia Gregor’a, była dla niego sporym stresem. Doczytałem też na www.paradiselost.pl, że nie mógł sobie poradzić z niektórymi partiami gitarowymi Macintosha. „(…) zespół zrezygnował z takich pozycji jak „Embers Fire” i „Eternal”, a w zamian za „Forever Failure” i „As Horizons End” prezentuje „No Celebration” i „The Last Time”. Jak twierdzi Nick Holmes sytuacja wynika z tego, iż zastępujący Grega techniczny grupy Milly Evans nie jest w stanie wiernie odtworzyć partii Mackintosha w poszczególnych kompozycjach”. A więc stres tym bardziej zrozumiały. Według mnie i tak sobie nieźle poradził. Najbardziej przeżywał grę gitarzysta Aaron Aedy stojący po prawej stronie sceny. Widać było, że facet włożył dużo serca i emocji w ten występ.

Podsumowując: przeleciał mnie podczas tego koncertu „odrzutowy walec”, a w zasadzie dwa walce! Jeszcze przez dwa dni szumiało mi w uszach. Piekło wciągnęło mnie na swoje dno. Carnal specjalnie mnie nie zachwycił, ale być może to efekt kiepskiego nagłośnienia. Samael wprost zaczarował, a Paradise Lost lekko rozczarował, być może dlatego, że spodziewałem się więcej kawałków z nowej płyty. Było kilka świetnych momentów. Generalnie jednak czuło się pewien dystans między zespołem a publiką. Słuchając ostatniej płyty wyobrażałem sobie trochę inaczej cały koncert. Pewnie jestem wyjątkiem, który nie potwierdza generalnej reguły. Jeśli tylko innym się podobało, byli zachwyceni i zafascynowani to znaczy, że Paradise Lost wykonał niezły kawał dobrej muzycznej i scenicznej roboty. A o to w sumie chodziło!

Skład zespołu:
Nick Holmes - wokal, gitara
Milly Evans (techniczny zespołu) w zastępstwie Gregora Mackintosha - gitara prowadząca
Aaron Aedy - gitara rytmiczna
Steve Edmondson - gitara basowa
Adrian Erlandsson - perkusja

Setlista:
The Rise Of Denial
Pity The Sadness
Erased
I Remain
The Enemy
First Light
Enchantment
Frailty
One Second
No Celebration
As I Die
Requiem

Bisy:
Faith Divides Us Death Unites Us
The Last Time
Say Just Words

Ryszard Lis

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.