Support
Godzina 20.00. Na scenę Spodka weszli Combichrist. 30 minut niezłego czadu. Gdyby nie pewne podobieństwa do Marilyna Mansona (z wyglądu), do Rammstein (sposób zachowania na scenie), do Roba Zombiego, The Prodigy czy Pain (muzyka), do Slipknot (pomysł na zmultiplikowane zestawy perkusyjne z cyrkowymi popisami perkusistów, czyli włażeniem na perkusję), można by rzec, że to kapela zjawiskowa.
Godzina 20.00. Na scenę Spodka weszli Combichrist. 30 minut niezłego czadu. Gdyby nie pewne podobieństwa do Marilyna Mansona (z wyglądu), do Rammstein (sposób zachowania na scenie), do Roba Zombiego, The Prodigy czy Pain (muzyka), do Slipknot (pomysł na zmultiplikowane zestawy perkusyjne z cyrkowymi popisami perkusistów, czyli włażeniem na perkusję), można by rzec, że to kapela zjawiskowa.
Grali dość dziwną i agresywną mieszankę muzyki elektronicznej oraz techno połączonej z ciężkim, agresywnym wokalem. Potężny rytm i beat uzupełniały całość i w zasadzie grały tu pierwsze skrzypce. Dwa z trzech miejsc na scenie zostały obstawione właśnie przez perkusistów. Centralnie usytuowany był klawiszowiec z palmą dredów upiętych na czubku głowy, natomiast przód sceny okupował wokalista o wyglądzie Adolfa-zombie. Zresztą w Internecie figurują też, jako Zombichrist. Trudno było wyczuć, kto jest liderem w tym zespole. Ja bym obstawiał, że koleś po lewej stronie sceny - perkusista.Sprawiał niesamowite wrażenie. Zwłaszcza specyficznym sposobem grania. Wglądał jak szaleniec histerycznie ruszający głową i walący w ściany pokoju dla wariatów. Wymalowany był jak Joker z Batmana a jego ruchy przypominały styl gry Heath’a Ledger’a z filmu „Mroczny Rycerz”. Co chwilę opierał prawą pałeczkę na membranie kotła, po czym po krótkiej przerwie kontynuował szaleńczą kanonadę. Ze stojącej po jego prawej stronie perkusji wzbijały się fontanny wody (albo jakiegoś proszku, ciężko było ocenić z końca sali), poruszanej energicznymi i potężnymi uderzeniami. Podczas całego spektaklu w powietrze wyleciało chyba z trzydzieści pałeczek, bowiem żadnej z nich nie łapał, tylko wyciągał kolejne nowe zza perkusji. Spontaniczne zachowanie powodowało, że techniczni mieli pełne ręce roboty i co chwilę musieli ustawiać spadające z podestu bębny. Naprawdę przykuwał uwagę, a jego charyzmatyczny sposób gry zostaje na długo w pamięci.
Wprawdzie odstawili trochę lizusostwa zapowiadając kilkakrotnie pokaz gwiazdy wieczoru, czyli Rammstein, ale zaprezentowali niezłą dawkę zniewalającej umysł muzyki. Grali w skąpym ascetycznym świetle urozmaicanym jedynie stroboskopowymi błyskami, co dodawało mrocznego efektu całemu przedstawieniu.
Na koniec lewy perkusista przywalił swoim bębnem w zestaw prawego perkusisty a klawiszowiec (ten z palmą dredów) przyłożył mu jeszcze swoim keyboardem. Chyba nie lubią prawego perkusisty. Muzyka była niezła i poruszająca. Z pewnością poruszyła powietrzem w Spodku i jeszcze nie pełnym kompletem publiczności, zbierającym się powoli na płycie.
Podobał mi się ten występ. Postaram się nabyć ich płytę i posłuchać jak brzmią ich studyjne wyczyny. No, bo w końcu od tego jest suport, żeby rozgrzewać i inspirować. Czasami wpada w umysł i żyje w świadomości zbiorowej by stać się gwiazdą na miarę Rammstein. O ile dobrze pamiętam, pierwszy występ Rammstein w Polsce, odbył się właśnie w Spodku, tuż przed Chumbawamba w roku bodajże 1997 na Odjazdach. Nie byli wprawdzie suportem, ale też nie gwiazdą obecnej skali. Tak, więc szczerze życzę kolesiom z norweskiej grupy Combichrist równie ekscytującej kariery.
RAMMSTEIN
To jest relacja widza. Widza, który chyba jeszcze nigdy nie bawił się tak dobrze na żadnym z koncertów. Nie ma tym razem zdjęć, bo te, które próbowałem zrobić komórką, nie nadają się absolutnie do pokazania. Z jednej strony to dobrze, bo chyba bym nie utrzymał aparatu w rękach podczas tej szalonej zabawy. Z drugiej strony żałuję okropnie, że go nie miałem, bowiem to, co działo się na scenie aż prosiło się uwiecznianie sekunda po sekundzie.
Biletów na koncert nie można było dostać już niemal od pół roku. Tak, więc szczęśliwcy, którzy dostali się na koncert promujący wydanie najnowszej płyty „Liebe Ist Für Alle Da” należeli do grona, które mógł się oddać w pełni niemieckiej muzyce industrialnej. Tym razem obyło się bez kłopotów z transportem i cała ekipa dotarła na czas, tak, więc zapowiadał się niezły show.
Punktualnie o 21:00 zgasły światła. Spowici ciemnością czekaliśmy na to, co się wydarzy. Po chwili na scenę wdarło się ostre białe światło. Najpierw z lewej, potem z prawej strony. Oczom naszym ukazali się obaj gitarzyści, którzy za pomocą kilofów rozwalili ściany, stając w promieniach potężnych reflektorów przebijających się przez wyrąbane wyłomy. Zaraz potem na środku sceny pojawił się płomień palnika za pomocą, którego Till Lindemann otwarł sobie wejście na scenę. Wyszedł wystrojony w czerwone pióra i przyodziany w czerwonym fartuch oraz z siatką na włosach. W ustach miał zamontowane światło, które uzupełniało jego demoniczny wygląd. Jako pierwszy zagrali utwór „Rammiled”, podczas, którego publiczność skandowała: RAMM-STEIN! Sceneria była iście piekielna. Przypominała opuszczoną piwnicę, na ścianach, widoczne były czerwone rysy, niczym krwawe ślady zostawione po czyichś paznokciach. Rury kanalizacyjne, czerwone krzyże i potężne wentylatory dopełniały ponurego efektu miejsca, w którym wydarzy się coś niezwykłego. Albo miejsca, w którym wydarzyło się coś okropnego. Czegoś, co przyprawia normalnych ludzi o dreszcze. Efekt dodatkowo spotęgował utwór „Wienner Blut”, podczas którego z sufitu na linkach zjechały lalki, świecące oczami za pomocą zielonych laserów. Znaleźliśmy się wszyscy w ciemnej piwnicy, którą przeszywały zbłąkane oczy, wystraszonych i poszukujących wyjścia lalek. Lalek, które w ostatnich taktach utworu zaczęły wybuchać jedna po drugiej, spadając zapalone na deski sceny.
Przy klasycznych utworach z poprzednich albumów sceneria zmieniła się na metalowo-industrialną. Pokazały się wielkie srebrne krzyże z logo Rammstein, metalowe konstrukcje podświetlane były ze wszystkich stron przez podwieszone nad sceną światła. Słupy ognia i dymów wybuchające co chwilę przypominały futurystyczną fabrykę.
Koncerty Rammstein to niesamowite pokazy pirotechniczne, gra świateł, ogłuszające wybuchy, klimatyczna sceneria, zaskakujące rekwizyty, nowoczesna technologia, nieoczekiwane scenariusze i dynamiczna - poruszająca publiczność - muzyka. Tak było i tym razem. W 2005 roku podczas koncertu promującego płytę „Reise, Reise”, Spodek nie był tak nabity jak w ten piątkowy wieczór. Podczas bisów stali już wszyscy, nawet Ci, którzy mieli miejsca siedzące. Nawet oni dali się porwać muzyce i ponieść emocjom. Kiedy Till Lindemann pod koniec koncertu powiedział po polsku: „podnieście ręce do góry”, cały Spodek zawrzał. Tysiące rąk poszybowało w górę. Staliśmy z tyłu płyty, tuż przed konsolą, a ścisk był tu taki, jaki zazwyczaj jest tylko przy barierkach. Każdy szybszy numer niemieckiej kapeli powodował, że CAŁA płyta rytmicznie skakała. Czuć było autentycznie drżenie podłogi. Czuć było też potworne gorąco, puszczano snopy ognia ze sceny. Czuć było tysiące spoconych ciał pulsujących w rytm muzyki. Przy kawałku „Pussy” zgęszczenie substancji zapachowych było już tak wielkie, że śmierdziało jak w klasycznym westernowym burdelu! Właściwie nie sposób było stać i nic nie robić. Otaczał nas tłum rytmicznie podskakujący i przesuwając się to w tył, to w przód. Totalny odlot, abstrakcyjny szał, hiper-ekspresja. Półtorej godziny koncertu minęło jak z bicza strzelił, a wrażenie było takie, jakby grali ponad trzy godziny. Słowo daję, że jeszcze nigdy nie wybawiłem się tak dobrze na koncercie. Zupełny amok i oddanie się muzyce. Ciałem, duszą i umysłem.
W zestawie muzycznym pojawiła się niemal cała płyta w skrócie nazywana „LIFAD”. Zabrakło tylko utworów „Mehr” i „Roter Sand”. Z poprzedniego albumu „Rosenrot” zaprezentowali „Benzin”. „Keine Lust” to oczywiście dynamiczny utwór z płyty „Reise, Reise”. Usłyszeliśmy też cztery numery z albumu „Mutter” oraz nieśmiertelne klasyki z „Sehnsucht”, czyli porywające do szaleńczego pogo „Du Hast” czy wieńczącego koncert „Engel”. Było głośno! Naprawdę było głośno! Powietrze drżało poruszane sekcją rytmiczna i potężnymi wybuchami. Gitary piłowały umysł bez litości, a wstawki klawiszowe uzupełniały muzyczne tło tej niemieckiej spartakiady.
Sporym zaskoczeniem dla muzyków, (chociaż tego nie pokazali, utrzymując na twarzach sceniczne, ponure wyrazy twarzy) musiała być demonstracja białych kartek podniesionych do góry podczas tytułowego utworu z najnowszej płyty. Większość zebranych trzymała nad głowami wydrukowane serce z tytułem „Liebe Ist Für Alle Da” oraz Polska. Czyżbyśmy pozazdrościli fanom U2 ich biało-czerwonej flagi?
Plejadę fantasmagorycznej scenografii uzupełniały: armata imitująca wiadomo co, z której miała się wydobywać piana wypryskiwana na publiczność (niestety zepsuła się, co przyprawiło Tilla o jedyny na tym koncercie uśmiech, bowiem jeździł okrakiem na różowej armacie, która nie działała), podpalenie fana, który wtargnął na scenę podczas utworu „Benzin” (oczywiście był to podstawiony członek ekipy), czy wysoki metalowy słup, z którego wokalista wylewał snop iskier na wsadzonego do metalowej wanny klawiszowca. Standardem były maski ziejące ogniem, czy kusza, która wystrzeliła petardy w dach spodka, a także wielkie tryskające ogniem skrzydła anioła podczas zagranego na koniec utworu „Engel”. Stałym elementem koncertu był oczywiście ponton pływający na rękach publiczności z Doktorem Christianem "Flakem" Lorenzem w środku czy ruchoma bieżnia, po której klawiszowiec biegał podczas grania na instrumentach.
Nie sposób wymienić wszystkich niuansów i detali, wszystkich efektów i dekoracji, każdego elementu tej misternej sztuki pirotechniczno-teatralno-muzycznej. Na takim koncercie trzeba po prostu być i zobaczyć oraz przeżyć to wszystko samemu! Tym, którym nie udało się dostać do Spodka polecam łódzką Arenę w marcu 2010. Tam, bowiem Niemcy zaanonsowali się na kolejny koncert w Polsce.
Na koniec dodam tylko, że nie było specjalnie szokujących pokazów ani gorszących scen (no oprócz różowej armaty, celownika z wibratorów i (s)eksplozji kolorowych karteczek, które zasypały płytę, podczas „Pussy”). Można było oczekiwać prowokacji i (s)ekscesów zwłaszcza po promocyjnym teledysku, specyficznej okładce płyty, czy zawartości niektórych utworów. Nasza cenzura jednak pozwoliła na to, czego panowie nie mogą zagrać i pokazać w swym rodzimym kraju. Viva Polonia! Podsumowując: to był świetny rammsteinowy pokaz, rzetelnie zagrana muzyka, genialna synchronizacja efektów i muzyki. Jednym słowem RAMMSTEIN RULEZ!
Danke schön!
Setlista:
01. Rammlied
02. B*******
03. Waidmanns Heil
04. Keine Lust
05. Feuer Frei!
06. Weisses Fleisch
07. Wiener Blut
08. Frühling In Paris
09. Ich Tu Dir Weh
10. Liebe Ist Für Alle Da
11. Links 2-3-4
12. Haifisch
13. Du Hast
14. Pussy
Bis I:
15. Benzin
16. Sonne
17. Ich Will
Bis II:
18. Engel
Ryszard Lis