A+ A A-

Stay On These Roads - A-HA - Afromental - Hala Arena, Łódź, 17.11.2009

Pamiętam z dzieciństwa, że moim marzeniem zawsze było znaleźć się w komiksie. Wskoczyć tam, choć na parę chwil, i przeżyć przygodę z ulubionymi bohaterami. Kiedyś prawie się to udało, dzięki teledyskowi A-HA do pamiętnego super-hitu „Take On Me”. Przynajmniej w wyobraźni ... I oto nadarzyła się znów okazja. I to jaka! Wskoczyć do komiksu z samymi głównymi bohaterami: Mortenem Harketem, Magne Furuholmenem i Paulem Waaktaar-Savoy to świetna sprawa. Wszak od lat potrafią to robić najlepiej! Przeżyć komiksową przygodę z mistrzami, to także nagroda dla chłopięcej wyobraźni, która po latach mogła dać upust swemu pragnieniu.
Przyjazd zespołu do Polski był niewątpliwie dla wielu osób wydarzeniem niezmiernie ważnym i wyjątkowym. Takim na pewno był dla autorów niniejszej relacji, którzy spędzili dwie godziny chłonąc dźwięki tak doskonale znane, ale podane w naprawdę nowoczesny sposób. W jakimś sensie wychowałem się na tej muzyce, nie była ona może źródłem podstawowych wzorców, ale przewijała się gdzieś na obrzeżach moich zainteresowań. Choć kariera zespołu troszeczkę przyhamowała na początku lat 90-tych, to jednak ja ciągle śledziłem jej losy i kupowałem kolejne płyty. Muzyka A-HA ewoluowała w niezwykły sposób w stronę bardziej rockowych i elektrycznych klimatów, a szczyt formy muzycy uzyskali na płycie „Minor Earth Major Sky”, nagranej w 2000 roku po kilkuletniej przerwie w działalności. Od razu zaznaczę, że to mój ulubiony krążek Norwegów, i uważam go za najlepszy w całej ich dyskografii.  
Muzyka zespołu A-HA oczywiście to nie rock progresywny. Ale dla mnie, na co dzień to cudowny „złoty środek” od lat. Z przyjemnością lubię sobie włączyć od czasu do czasu płytę tego zacnego zespołu, i posłuchać niezwykle zgrabnie i bogato zaaranżowanego pop-rocka, aby odpocząć od rzeczy bardziej złożonych i zakręconych. Tego niemal każdy z nas potrzebuje. Z tym większą radością wybrałem się do łódzkiej hali Arena, by zobaczyć Norwegów w akcji.
Od samego początku wszystko przebiegało bardzo sprawnie. Reprezentacja ProgRocka stawiła się we czworo, odbierając prasowe akredytacje bez najmniejszych problemów. Uśmiechnięta, przesympatyczna pani Ewa, reprezentująca organizatora koncertu - agencję Andromeda, poinformowała nas o tym, co nam przysługuje w związku z akredytacjami i już za chwilę byliśmy w środku, zajmując wygodne miejsca, ze wspaniałym widokiem na scenę. W tym czasie Arek już stroił swoją foto-machinę, dzięki czemu możecie zobaczyć i przeczytać wyczerpującą (miejmy nadzieję) foto-relację.
Support, w postaci znanej ze stacji radiowych i telewizyjnych, formacji Afromental rozbawił gromadzącą się tłumnie publiczność. Występ był udany, choć nieco rozkrzyczany i chaotyczny. Ale chyba o to chodziło. Mnie, jako słuchaczowi rocka zdecydowanie przypadła do gustu dobra gra gitarzysty formacji, który spokojnie mógłby zagrać w zespole rockowym. Trzeba jednak oddać zespołowi, że dał z siebie wszystko przed jakże wymagającą i czekającą na Gwiazdę publicznością. Dwaj wokaliści szaleli po całej scenie, wspomagani przez schowanego troszkę z boku gitarzystę, klawiszowca, klasycznego, pełnoprawnego perkusistę, stacjonarnego basistę oraz sympatycznego chłopaka obsługującego dodatkowe instrumenty perkusyjne. Widać było, że muzycy zespołu czują swoją muzykę, bawią się nią, czerpią radość z grania i kontaktu z publicznością. Występ przed tak licznym audytorium w ogóle ich nie zdeprymował, a wręcz odwrotnie - dodał sił i motywacji. Myślę, że zapamiętają ten koncert, a w każdym razie mam taką nadzieję.
Jak na moje oko, tuż przed koncertem mogło w hali być około 10 tysięcy ludzi. Wszyscy uśmiechnięci, szczęśliwi i gotowi do komiksowego skoku. Hala dobrze oznakowana, mogła przyjąć pewnie jeszcze drugą taką liczbę, choć i tak frekwencja była bardzo dobra. Sama scena nie robiła jakiegoś oszałamiającego wrażenia, ale były to tylko pozory, Bo gdy koncert się rozpoczął, wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Kilka minut po godzinie 21 -ej światła przygasły, a na scenę weszło trio A-HA, w towarzystwie jeszcze dwóch muzyków, dokooptowanych do składu na czas trwania trasy koncertowej. Tutaj właściwie mamy małą wątpliwość, ponieważ w październiku na oficjalnej stronie zespołu pojawiła się informacja, że obecna trasa koncertowa jest ostatnim pożegnalnym tournee, a po jej zakończeniu muzycy udadzą się na zasłużoną emeryturę. Tymczasem w trakcie jednego z utworów Morten Harket przedstawił perkusistę, i klawiszowca, basistę i komputerowca w jednej osobie, jako nowych członków zespołu. Tak jakby od tej pory trio przekształcało się w kwintet. Tak czy inaczej uważam, że ta grupa nie zasłużyła jeszcze na emeryturę, a nawet jeśli, to niech spędza ją na kolejnych koncertach. Jest tyle pięknych rejonów do odwiedzenia. A kiedy można to zrobić lepiej, jak nie na emeryturze?
„The Sun Always Shines on TV” zapoczątkowało wspaniały show. Za sceną, na ogromnym wyświetlaczu pojawiały się oszałamiające wizualizacje. Chwilami pojawiały się efekty zajmujące całą powierzchnię ekranu, ale w znakomitej większości, dzielił się on na swego rodzaju komiks, w którym mogliśmy oglądać bohaterów, szalejących na scenie. Dzięki niemu, każdy mógł przenieść się do komiksowego świata, co było marzeniem większości osób na widowni.
Pierwszą część koncertu wypełniały utwory starsze, pochodzące z płyt - kopalni hitów, jeszcze z lat 80-tych. I tak między innymi zobaczyliśmy sylwetkę Manhattanu, wyświetloną przez wizualizację, podczas świetnego numeru „Manhattan Skyline”. Przy niezniszczalnym „Hunting High and Low” tradycyjnie Morten dał z siebie wszystko, potwierdzając, że zdecydowanie należy do światowej czołówki wśród wokalistów. Zresztą przyzwyczaił nas do tego przez te wszystkie, wspaniałe lata. Nie zabrakło również „Crying In The Rain” ani „Stay On These Road”.
Środkową część występu stanowił akustyczny jam, podczas którego nasi bohaterowie wyszli do widowni z dwoma gitarami akustycznymi, oraz przedziwnym instrumentem, wydającym bardzo charakterystyczne dźwięki, przypominające… grę na ręcznej pile, a momentami piękny kobiecy głos. W tej części usłyszeliśmy bardzo stary utwór „And You Tell Me”, zaaranżowany w sam raz na porę przedświąteczną, a także przepiękne „Velvet”, pochodzące z albumu „Minor Earth Major Sky”. Przepiękne to mało powiedziane. Ten utwór jest przepiękny w wersji oryginalnej, tutaj natomiast zabrzmiał zjawiskowo, cudownie i absolutnie wyjątkowo. W takich momentach czuć pasję i prawie namacalnie obecną więź pomiędzy muzykami a wypełnioną niemal po brzegi salą. Dla takich chwil warto żyć.    
Później, już „elektrycznie” Norwegowie zaprezentowali kilka nowszych numerów, głównie z promowanej płyty „Foot Of The Mountain”. Poprzeplatane były oczywiście starszymi, ale na nowo zaaranżowanymi przebojami, a ciarki przechodziły przez grzbiet, kiedy Magne wyczarowywał elektroniczne dźwięki ze swej machiny! Chwilami czuliśmy się jak podczas koncertu Tangerine Dream! Największy popis jednak należał tego wieczora do wokalisty, Mortena. Podczas wykonywania „Summer Moved On”, pokazał nam jak z instrumentu zwanego głosem potrafi korzystać profesjonalista, a do tego wokalista obdarzony niezwykłym talentem. Taki głos potrafi poruszyć nie tylko ludzkie serca, on sprawił, że nowa, ogromna hala zatrzęsła się w posadach. Takiej mocy nie powstydziłby się sam Paul Atryda.
Show trwało nadal, a z ogromnego telebimu, podczas „Forever Not Yours” spoglądał na słuchaczy kameleon pożerający co chwilę owady. Wymowa dość ponura, ale przecież nic nie trwa wiecznie. Jednakże nie ma w tym nic dziwnego, że gdy oficjalna część koncertu dobiegła do końca, publiczność dwukrotnie zachęcała słynnych Skandynawów do ponownego wyjścia na scenę. Za taką reakcję muzycy zabawili się w… artystów - malarzy, najpierw wypisując za pomocą elektronicznego długopisu na telebimie „We Love You Łódź” (i to bez błędu ortograficznego w ostatnim słowie ;-)), a następnie gryzmoląc bohomazy, z których powstała podobizna Mony Lisy! Na bis otrzymaliśmy znów niezniszczalne przeboje: „Cry Wolf” z charakterystycznym, rozkrzyczanym refrenem, a także numer ze ścieżki dźwiękowej do „Jamesa Bonda”, zatytułowany „The Living Daylights”. Na drugi bis nie mogło być nic innego jak stanięcie znów oko w oko z komiksową przygodą. Mega-przebój, który kiedyś przyniósł tak ogromną popularność A-HA, „Take On Me”, poderwał wszystkich z miejsc i do wspólnego odśpiewania z Mortenem refrenu piosenki. Utwór zapewne na długo jeszcze będzie rozbrzmiewał w pamięci wszystkim zgromadzonym w hali widzom. Niestety czas było się pożegnać.
Muzycy zaprezentowali się wspaniale, są w naprawdę znakomitej formie, zarówno fizycznej, jak i muzycznej. Niewątpliwym liderem zespołu jest Morten Harket, ale niewiele w tyle pozostaje klawiszowiec Magne Furuholmen, który bardzo swobodnie czuł się na scenie, nawiązywał kontakt z publicznością, a nawet zapowiadał niektóre utwory. Jedynie mózg grupy, jej główny kompozytor gitarzysta Paul Waaktaar pozostawał w cieniu, jak zresztą każda szara eminencja.
Nowi muzycy wpasowali się w szeregi, choć początkowo wydawało mi się, że perkusista gra z taką dziwną manierą, jakby się męczył albo miał braki techniczne. To jednak tylko pozory, a może dziwne wrażenie, gdyż muzycznie wszystko wypadło perfekcyjnie. Dość ważną osobą jest również nowy multiinstrumentalista, który obsługiwał zestaw klawiszy, komputerów oraz zdarzało mu się zagrać na gitarze basowe. Dzięki temu dostaliśmy dwie godziny muzycznej uczty, składającej się z klasycznych, wydawałoby się ogranych do bólu utworów, a także nowszych i nowocześniejszych nagrań. Trzeba tu jeszcze dodać, że klasyczne nagrania zaaranżowano w zupełnie nowy sposób, odświeżając niejako ich wizerunek. Niektóre utwory zabrzmiały wręcz nowatorsko, a dzięki temu były podwójnie wartościowe.
Jak się przekonaliśmy, łatwo jest wskoczyć do komiksowej przygody. O wiele trudniej jest o niej zapomnieć. Ale po co zapominać, skoro wspomnienia się nie starzeją, a po płytę zespołu zawsze można sięgnąć. Miejmy tylko nadzieję, że zapowiedzi zakończenia czynnej działalności A-HA są tylko plotką, a sympatyczni Skandynawowie jeszcze wielu ludziom na świecie dadzą ogromną radość wspólnej przygody. W Łodzi obyło się bez gwiazdorstwa i bufonady. Była radość z występu, mnóstwo uśmiechów, miłe słowa wykrzykiwane do publiczności, świetny warsztat instrumentalny, którego mógłby pozazdrościć nie jeden rockowy wykonawca oraz mnóstwo pozytywnych wrażeń, zabranych z hali Arena przez zadowolonych widzów.
Morten, Magne, Paul! Dziękujemy Wam! Za komiks, za dobrą muzykę, za możliwość duchowej odskoczni, za wszystko…


Setlista (przybliżona, ale prawdopodobna):
01. The Sun Always Shines On TV
02. Riding The Crest
03. The Bandstand
04. Scoundrel Days
05. Stay On These Roads
06. Manhattan Skyline
07. Hunting High And Low
08. The Blood That Moves The Body
09. Dream Myself Alive
10. And You Tell Me
11. Velvet
12. Train Of Thought
13. Sunny Mystery
14. Forever Not Yours
15. Shadowside
16. Summer Moved On
17. Foot Of The Mountain
18. Analogue
19. Cry Wolf
20. The Living Daylights
21. Take On Me

PS
25 listopada ogłoszono serię niemieckich koncertów, które składać się będą na „Farewell Tour 2010”. Jednak wszystko się kiedyś kończy.

Krzysztof Baran, Arkadiusz Cieślak

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.