Możecie mówić, że uprawiam propagandę, ale Olsztyńskie Lato Artystyczne obfituje w naprawdę ciekawe imprezy, w tym sporą porcję interesujących koncertów. W ciepły piątkowy wieczór mieliśmy na przykład mozliwość uczestniczyć w przeglądzie polskiej muzyki elektronicznej. Już piątym - jak widać, zdążył na dobre wpisać się w krajobraz kulturalny miasta. Powiem szczerze, że słuchaczem el-muzyki jestem raczej okazjonalnym, ale akurat płyty głównej gwiazdy festiwalu, Marka Bilińskiego, zajmują na mojej półce sporo miejsca. A że przy okazji można się było przekonać co w trawie (syntezatorach?) piszczy - tym lepiej!
Żałuję, że przegapiłem połowę występu Macieja Braciszewskiego, bo to, co zdążyłem usłyszeć, bardzo przypadło mi do gustu. Melodyjne, ciepłe utwory jawiły mi się jako udana krzyżówka Vangelisa z Bilińskim. Nie jest to twórczość szczególnie nowatorska - i tym razem uważam to za plus. Skoro na bazie dość już wiekowych patentów powstały udane kompozycje - wszelkie zarzuty można oddalić. Z setu wyróżnił się utwór wzbogacony wsamplowanym fragmentem chorału gregoriańskiego. Zapachniało wczesną Enigmą, a ja - co tu kryć - bardzo tę woń lubię. Z sakralną atmosferą utworu dobrze współgrały wyświetlane na ekranie wizualizacje katedry gnieźnieńskiej i innch zabytków ojczystego miasta artysty. Pan Maciej dzięki oprawie wizualnej jeszcze zyskał w moich oczach - w dzisiejszych kosmopolitycznych czasach patriotyzm lokalny to zaleta!
Po kilku minutach przerwy na scenie zainstalował się reprezentant Łodzi - Jakub "Polaris" Kmieć. Wraz z jego wejścem nastąpiła zdecydowana zmiana atmosfery. Zrobiło się bardziej mrocznie i gęsto. "Polaris" bazuje na głębokim ambiencie, czasem o industrialnym posmaku. Melodie nie wydają się stanowić dlań priorytetu. Słuchałem, kiwałem głową i przekonywałem się, że to nie jest muzyka dla mnie, a przynajmniej nie w tych okolicznościach. "Polaris" słuchany w domowym odosbnieniu, najlepiej na słuchawkach, sprawdziłby się pewnie całkiem dobrze, ale w letnią noc pod gołym niebem jego dość hermetyczna, wymagająca pewnego skupienia muzyka trochę niedomagała.
Reprezentant sceny lokalnej, Andrzej "Andymian" Mierzyński, jako jedyny z występujących tego dnia wykonawców zaprezentował bardziej urozmaicony show, nie ograniczony jedynie do gry świateł i wizualizacji (swoją drogą oprawa świetlna Amfiteatru im. Czesława Niemena zasługuje na osobną pochwałę). Występowi "Andymiana" towarzyszyły popisy zespołu tancerzy ognia Exodus - naprawdę spktakularne, łączące ciekawą choreografię z żonglerką. Mierzyński nie był na scenie osamotniony, śpiewem wspomagała go żona Elżbieta. Z obowiązków wokalnych wywiazała się znakomicie (szczególnie w otwierającej koncert pieśni "Nie zabijaj mnie, panie mój"), rolę miała jednak wyjątkowo niewdzięczną - jej "wejścia" były okazjonalne, przez resztę {mosimage}czasu po prostu stała obok męża, względnie uskuteczniała trochę nieporadną wersję tańca a'la Anja Orthodox. I to by było jedyne zastrzeżenie, jakie zgłaszam do koncertu państwa Mierzyńskich. Zaprezentowana przez "Andymiana" porcja epickch, bogato zaaranżowanych utworów idealnie trafiła w mój gust. Vangelisowski patos w dobrym tego słowa znaczeniu, świetne melodie - miód dla uszu, przynajmniej moich. Miło jest odkryć, że tuż pod naszym bokiem działa tak utalentowany twórca.
Nadeszła pora na gwiazdę. Marek Biliński ma wyrobioną markę od wielu lat, ale w sumie regularnie wydawał płyty tylko w latach 80-tych. Przerwy pomiędzy nagranymi później albumami były olbrzymie. Mam nadzieję, że wydana w 2008. roku płyta "Fire" to zapowiedź większej wydawniczej aktywności. Jak prezentuje się dziś nestor polskich elektroników? Przede wszystkim wydaje się być świadom własnego statusu. Wie, że może liczyć na swoją stałą publiczność, która dałaby się za jego utwory pokroić (najwierniejsi fani zgrupowali się oczywiście w pierwszych rzędach amfiteatru). Biliński zachował mimo upływu lat szczupłą sylwetkę. W "służbowym" długim czarnym płaszczu i ciemnych okularach wyglądał trochę jak Keanu Reeves w wiadomym filmie. Pan Marek na początku zaserwował nam, zgodnie ze złotą zasadą inżyniera Mamonia, swoje dawne kompozycje. Zaczął dść pechowo - wskutek awarii instrumentu musiał kilkakrotnie rozpoczynać "Fontannę radości". Potem już bez problemów zagrał "Po drugiej stronie świata" i suitę "E#MC2". Ten ostatni utwór był jak dla mnie wyborem dość ryzykownym - w sporej części wypełniają go dźwięki ostre, chwilami wręcz pre-industrialne. Koncert był niebiletowany, więc przypadkowej części publiczności takie ostre granie mogło być nie w smak. Kilka osób zrejterowało zresztą z widowni w trakcie trwania utworu. Powrót do delikatności nastąpił przy "Tańcu w zaczarowanym gaju" i "Domu w dolinie mgieł". Biliński sypał swoimi przebojami jak z rękawa i doprawdy, ciężko mi wszystkie wymienić. Mnie osobiście zabrakło moich ukochanych "Kosmicznych opowiadań". Następnie przyszła pora na prezentację najświeższego dziecka muzyka - albumu "Fire". Najpierw mocny, prawie klubowy "Szalony koń", potem "Wielkie łowy" i zawsze rozbrajający mnie beztroską melodią "Strumień iskier". Trochę żałowałem braku "Gdzie rodzą się gwiazdy", według mnie największej perły ostatniego wydawnictwa. Na koniec znów klasyka z amierzchłych czasów - dynamiczna "Ucieczka z tropiku". Pan Marek zachęcał publiczność do klaskania, ale aż tak żywiołowej reakcji chyba się nie spodziewał. Przed scenę wyskoczyło troje młodych ludzi i {mosimage}zaczęło dziki taniec. Kto powiedział, że el-muzyka musi być stateczna i ułożona? W finale wszyscy prezentujący się tego dnia artyści jeszcze raz ukłonili się publiczności, po czym nakłoniony brawami Biliński wykonał jeszcze jeden utwór na bis. Piąty Ogólnopolski Festiwal El-Muzyki dobiegł końca. Za rok niechybnie zjawię się na szóstej edycji. Nie powiem, żebym raptem nawrócił się na elektronikę, serce mam ciągle po rockowej stronie. Ale jako odskocznia i okazja do poznania nowych twórców festiwal sprawdził się znakomicie.
Paweł Tryba