Słówko wstępu:
Ja jak zwykle jako ostatni z tych leniwych, spóźnialskich, bądź zwyczajnie zapracowanych oddaję swoją relację. A ponieważ trudno mi odseparować same koncerty, od tego co się działo przed nimi i po nich, będzie to relacja z około trzech dni z nie tylko mojego życia.
No to:
Hej Dolina?!
HEJ!!
1. Trochę ponad dzień pierwszy:
Do Słupska udałem się wraz z moją ukochaną (dalej nazywaną Ewunią) z Krakowa, pociągiem. Niby nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że pociąg ten miał docelowo jechać 15 godzin, w dodatku nie przyszło nam do głowy, że będzie nim chciało jechać pół małopolski nad morze... Nie przyszło to też do głowy także szefom naszych kolei, gdyż już na miejscu okazało się, ze nie tylko brak jest miejsc siedzących, to w dodatku było brak miejsc w ogóle, i wielu ludzi, którzy zakupili bilet nie mogło się dostać. No ale tak to jest, gdy podstawia się tylko trzy wagony…
My na całe szczęście znaleźliśmy miejsce, i zaczęliśmy meczącą podróż do celu. Męczącą nie tylko przez swą długość, ale także przez grupkę ludzi, którzy zazdroszcząc nam siedzącym, zablokowali wejście do WC. I szlus. Nie można było załatwić swoich potrzeb, a jak nie trudno sobie wyobrazić, chętnych do ich zrealizowania było nie mało, tym bardziej, że dosiadali się nowi na każdej stacji. W tym kibice Arki Gdynia i Cracovii. Na szczęście fundamentalne pytanie: "za kim jesteś?" nie padło u nas w przedziale.
Po 15 godzinach tortur dotarliśmy na miejsce.
A Słupsk jest miejscem niewielkiego uroku. Jakiś pomnik dzików, ryneczek, rzeczka... szaro i nudno.
Nie jest ważna nazwa pensjonatu w którym spaliśmy. Ważne jest, ze miano nas ulokować w pokoju z młodym człowiekiem, który także przyjechał na koncert. W pomieszczeniu sypialnym nie czekał na nas jednak młody chłopiec, tylko dwumetrowy, z brodą i długimi włosami, czterdziesto paro latek, który gdy mu podawałem rękę, wydobył z siebie dźwięki, które się uformowały w słowo STACH, po czym zaczął znów ochoczo chrapać. Ani ja ani Ewunia nie chrapiemy (zazwyczaj), jednak także szybko usnęliśmy na sąsiednim łóżku. Potem szybka kąpiel, zjedzenie łakoci, jeden odcinek legendarnej "Stawki" i już się trzeba było zbierać na festiwal.
Do doliny Charlotty udało nam się dojechać szybko i bezproblemowo, dzięki uprzejmości mojego znajomego Michała, oraz jego ojca.
Udało nam się bezproblemowo dotrzeć na miejsce festiwalu.
To właśnie wtedy usłyszeliśmy z Ewunią po raz pierwszy słynne zawołanie: "Hej Dolina?!" oraz skandowanie nazw sponsorów festiwalu. Ja zapamiętałem tylko PKO Bank Polski oraz Krężel, ale to może dlatego, że jakoś słabo mi wychodzi krzyczenie wraz z tłumem.
Samo miejsce na taki plenerowy koncercik super. Bardzo ładnie dookoła, miejsc w amfiteatrze także wystarczająco. Nie zawiodła gastronomia z dobrym, dość tanim piwem (5zł to żadne zdzierstwo) i kiełbaskami. Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak ilość toalet i zupełny brak kolejek do nich. Pełny profesjonalizm. No i było jeszcze stoisko płytowo-koszulkowe. Nie zaglądałem do niego jednak, gdyż mój zasób funduszy nie pozwalał mi poszaleć.
Na scenie jako pierwszy tego wieczoru pojawił się legendarny zespół The Yardbirds. Zespół który zasłynął głównie z tego, że w jego składach grali Clapton, Page i Beck pojawił się bez żadnego z nich oczywiście. Tylko perkusista i basista pozostali ze starych składów. Resztę zespołu tworzyli młodzi i bardzo zdolni jak się okazało, ludzie. Mi w każdym razie podczas koncertu nie doskwierał brak wielkich nazwisk i bawiłem się świetnie wysłuchując takich klasyków jak Train Kept A Rollin', Still I'm Sad czy Dazed And Confused. Solidne blues rockowe, miejscami psychodeliczne granie pobudziło nie tylko mnie, Kiedy zespół zszedł ze sceny nie mogłem się doczekać na koncert na który przyjechaliśmy na ten festiwal. Bo tuż po Yardbirds, na deski miał zawitać Król Ognia Piekielnego, zwany także Arthurem Brownem.
Arthur wielkiej kariery nigdy nie zrobił. Poza singlem Fire, jest w zasadzie nieznany. A już wybitnie nieznany jest polskiej publiczności. Szkoda to wielka, gdyż nie jest wielkim wysiłkiem zakupić sobie jego debiutancki album za cale 20zł...
Mistrz kazał na siebie długo czekać. Bardzo długo. Ale gdy już się pojawił...
Gdy pozostali muzycy byli na scenie, ukazała nam się postać. Weszła na nią, wspierając się na wielkiej dębowej lasce. Potem, podeszła do mikrofonu, lecz nie okazała nam oblicza, gdyż było one schowane za błękitnym materiałem. Jednak juz po sekundzie, gdy tylko z jej gardła wydobył się GLOS, wszyscy wiedzieli, że mamy do czynienia z Arthurem. Po tym psychodelicznym wstępie, Król zdjął maskę, ukazał wychudzona, pomalowaną twarz, uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic, i przeszedł do następnego numeru.
To co ten sześćdziesięciu paro letni facet wyrabia na scenie przechodzi ludzkie pojecie. Skacze jak żaba, tupie, tańczy, bawi się z pozostałymi muzykami, ale przede wszystkim śpiewa. Mało który wokalista może mu dorównać umiejętnościami. Arthur potrafi ze swoim głosem zrobić wszystko. Potrafi też zrobić wszystko z publiką, o czym przekonali się wszyscy, gdy rozpoczął się cykl utworów z genialnego debiutu. Inaczej mówiąc "wszystko co chcieliście wiedzieć o ogniu, ale baliście się zapytać".
Były więc Prelude/Nightmare, Fanfare/Fire Poem, Fire oraz Come And Buy.
Nigdy do tej pory ani ja, ani Ewunia, ani inni zgromadzeni tego dnia w amfiteatrze nie mieli chyba okazji uczestniczyć w czymś takim.
Podczas Fire, Arthur pojawił się hełmie, z którego buchał ogień, a on niewzruszony tańczył swój szaleńczy taniec, by po chwili zdjąć nakrycie głowy i zejść ze sceny wprost do nas! Udało mi się podbiec do skaczącego w tłumie wokalisty aby go dotknąć, ale już po chwili wszystkich porozstawiali ochroniarze. Co jednak przeżyłem, to moje:)
Po tym incydencie wszystko wróciło do normy, Arthur zaśpiewał jeszcze kilka spokojniejszych utworów, by na sam koniec odegrać swą własną wersję legendarnego bluesa, czyli Hoochie Coochie Man.
Ach, cóż to było za wykonanie... Mistrz świetnie się bawił, podchodził po przyjacielsku do muzyków - tu pograł chwilę z gitarzysta, tam poflirtował moment z keybordzistką...
To był jeden z najlepszych koncertów jakie widziałem w życiu. Pełen radości i szaleństwa, spadających instrumentów i ognia. Zamknął on usta każdemu niedowiarkowi (mam nadzieję, ze dwóch panów krzyczących przed koncertem na zmianą "hej!" skutecznie oniemiało) na tyle skutecznie, że następnego zespołu, a był nim Chickenshack, prawie nikt nie witał.
My także zmęczeni i zziębnięci usłyszeliśmy tylko początek występu, po czym stwierdziliśmy zgodnie "Nie", i udaliśmy się w podróż powrotną do domu. Zresztą, z relacji osób które zostały wtedy a z którymi miałem okazję porozmawiać jasno wynikało, ze postąpiliśmy rozsądnie.
Tym bardziej, że kolejny dzień tez nie miał należeć do nudnych:)
2. Dzień drugi i coś ponadto:
Plan na niedzielę był ambitny. Poza samym koncertem zamarzyła nam się plaża, więc po śniadaniu w barze mlecznym udaliśmy się we dwoje niesamowicie zatłoczonym autobusem do Ustki. Mimo, że kierowca był niemiły do granic możliwości, udało nam się wykonać to zadanie.
Wróciliśmy do Słupska około 16, zjedliśmy szybki obiad (po raz kolejny w barze mlecznym), zrobiliśmy zakupy na podróż powrotną do Krakowa (ostrzegam wszystkich przed waflem Lachita) i wróciliśmy na kwaterę po Stacha. Czy wspomniałem, że rano udało mi się włożyć w drzwi klucz tak fajnie, ze nie dało rady go wyjąć?:)
Dzięki temu, i kilku innym czynnikom, wyszliśmy a w zasadzie wybiegliśmy z domu już dość późno. Naprawdę ledwo zdążyliśmy, ale Stachowi udało się zatrzymać jadący już pociąg w stronę Doliny. Po kilku minutach sapania i łapania płytkich oddechów byliśmy już na miejscu.
No, prawie na miejscu, bo od stacji jeszcze trzeba było spory kawałek przejść na nóżkach. Po drodze Stach przeprowadził sprawną akcję uratowania padalca z pobocza:)
Trzy zespoły miały wystąpić tego wieczoru. Sweet, Spencer Davis Group oraz Nazareth. I dokładnie w takiej kolejności pojawiały się na scenie.
Sweet zagrał koncert który bardzo pozytywnie zaskoczył chyba nie tylko nas (a może tylko... pod sceną było jednak sporo ludzi). Świetne brzmienie, super kontakt z publiką, no i przede wszystkim te glam rockowe hity z Blockbuster na czele. Widać było, że panowie bawią się świetnie i że potrafią nie tylko grac rock'n'rolla, ale też powalczyć z ambitniejszym materiałem. Zaskakiwali i nie pozwalali na nudę - tak jak wtedy, gdy zaczęli nagle grać Let It Be. Niemal cała zgromadzona w amfiteatrze publika zaczęła śpiewać, pojawiły się jakieś zapalniczki w górze. Było bardzo miło, sympatycznie i rockowo:)
Była chwila przerwy na zakupy i inne przyjemności, po czym na desach zawitało kilku starszych panów, czyli Spencer Davis wraz z załogą. Zaczęli od numeru, na który liczyłem na bis, lub w środku setu, a był nim Keep On Running. Niestety, panowie zagrali go tak niemrawo, że dopiero w połowie się zorientowałem co to za numer. Na szczęście gdy już mieli z głowy hit, którego publika domagała by sie do końca występu, rozkręcili się. Poleciało mnóstwo bluesów, a także solowe popisy basisty, który już chyba dawno przekroczył wiek emerytalny, nawet jak na rock'n'rollowe standardy. Ale to nie było ważne. Istotne było to co wyczyniał ze swoją gitarą, a wyczyniał piękne rzeczy. Na samym basie grał takiego bluesa, że nie podlegało żadnym wątpliwościom, że to dla niego święta muzyka. Acha, no i pofrunęły także płyty:) Co dwa, trzy utwory wokalista podchodził do stosiku płyt i rzucał jedną w tłum. Jedna nawet śmignęła mi nad głową, ale widząc to co ludzie robią, żeby zdobyć tę płytę nie odważyłem się wyciągnąć po nią swej chudej rączki.
Na deser pozostał Nazareth. Moim zdaniem kapela dość przeciętna, choć na rockowej scenie zasłużona, i jak było widać mająca w Polsce wielu fanów. Ciekaw byłem, co też ci starsi i młodsi (jak to bywa w tych legendarnych zespołach) panowie zaprezentują.
Było mocno i rockowo, ze świetnym brzmieniem. Był stary i nowy materiał, oczywiście zawierający hity w postaci chociażby This Flight Tonight czy Love Hurts. Co interesujące, Nazareth moim zdaniem jest kapelą która nie potrzebuje scenografii, gdyż wokalista jest człowieczkiem o tak bardzo zabawnej fizjonomii, że przyciąga skutecznie wzrok:) Nie chcę tu go oczywiście obrażać, mnie w dzieciństwie ojciec nazywał pieszczotliwie Toudiem, ale tak naprawdę to frontman Nazarteh jest jego ludzkim odpowiednikiem:)
A gdy ucichły już wszystkie dźwięki udaliśmy się na parking w poszukiwaniu transportu na kwaterę. Udało nam się zabrać z przesympatycznym panem, który był na całym festiwalu i który przyznał nam rację o wyższości koncertu Arthura Browna nad innymi:) Miał tez jechać na koncert Radiohead do Poznania, niestety nie udało nam się go tam spotkać. Jeśli czyta pan te słowa, pozdrawiamy pana serdecznie i jeszcze raz dziękujemy za podwózkę!
W pokoju czekało nas szybkie pakowanie, zrobienie kanapek i dwie godziny snu. Potem droga na stację i stamtąd pociągiem trzynasto godzinna jazda do domu...
Wrażenia z festiwalu cudowne i niezapomniane. Jeśli tylko kolejna odsłona festiwalu będzie miała miejsce w przyszłym roku, i skład kapel dopisze na tak samo wysokim poziomie - nie mam pytań, zabieram Ewunię i jedziemy:)
Tekst: Rafał Ziemba
Zdjęcia: Ewa Przemyska