U.K, podobnie jak King Crimson jest zespołem wielkim. Jeszcze przedwczoraj mógłbym napisać, że było, ale od trzeciego listopada roku 2009, godziny 20:05 czasu zachodnioeuropejskiego, U.K znów JEST. Nie wiem na jak długo, ale przynajmniej jeszcze przez chwilkę. Z tej chwilki, którą dał nam Jobson przy wsparciu Wettona, Howe, Minnemanna i Levina, należy skorzystać, bo drugiej takiej szansy może już nie być.
Krakowski klub Studio był wczoraj wypełniony do granic możliwości. Nawet na Tiamat ani ostatnio nadzwyczaj popularnym Behemoth nie widziałem takich tłumów. Dawno też nie byłem świadkiem takiej kultury publiczności. Większość grzecznie siedziała, bądź stała na swoich miejscach. Zresztą nie mieli za bardzo wyjścia. Kategoryczny zakaz palenia oraz robienia zdjęć (nawet telefonem komórkowym) skutecznie ograniczył migrację ludności po obiekcie. Nawet piwo nie cieszyło się wielkim wzięciem.
Koncert miał rozpocząć się o 20:00 i pięć minut po tej godzinie na scenie już stał Jobson który rozpoczął występ. Podczas grania wywoływał po kolei swych kolegów, i tak objawił nam się Tony Levin i zaprezentował troszkę swych umiejętności na instrumencie który przypominał tylko w niewielkim stopniu gitarę basową, następnie Marco Minnemann zaczął im skutecznie przeszkadzać swym bębnieniem, a gdy się trochę uspokoił, po jego lewej stronie Greg Howe zaczynał czary na gitarze. Gdy za sekundkę przywitany burzą oklasków pojawił się John Wetton można było skończyć intro i przejść do właściwej części koncertu.
Nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że rozpoczęli od In The Dead Of Night. Nie było też zaskoczeniem, że po nim zagrali Red. Szczęka opadała mi natomiast wraz z każdym kolejnym numerem za sprawą żywiołowości, radości grania, umiejętności, no i dalszego repertuaru.
I tu przy okazji drobna uwaga ciśnie mi się na usta. Po co na taki koncert przychodzi człowiek, który wykrzykuje nazwę Epitaph, co znaczyło tyle, że domagał się tego utworu. Ja rozumiem, że na scenie stało dwóch członków King Crimson, ale na Boga, żaden z nich nie grał na In The Court Of The Crimson King!
Uff… troszkę mi ulżyło. To teraz dla odmiany spójrzmy prawdzie w oczy:) U.K jak wiadomo już ze wstępu – JEST. Ale tego wieczoru, a przypuszczam, że podczas następnych będzie podobnie, Zjednoczonym Królestwem zawładnął Karmazynowy Król. Przynajmniej w moim odczuciu. Numery podzieliły się mniej więcej po połowie między U.K a King Crimson, jednak te drugie chyba przyćmiły trochę kompozycje z UK i Danger Money. Były też popisy solowe…
…o których pisać nie jest łatwo:) Bo nie mi oceniać, który był lepszy. Nie wiem, czy ktoś chciałby się tego podjąć.
Jako pierwszy swą wirtuozerię zaprezentował Greg Howe a o ile pamięć mnie nie myli, stało się to chyba po Starless…
Muzycy zostawali na solowe popisy między utworami, a John Wetton jak było widać z mojego miejsca, siedział sobie z boku i bacznie słuchał ich występów. Choć to Jobson był gwiazdą tego wieczoru, i jego solowy popis był najdłuższy i najlepiej zaaranżowany (pierwszy raz słyszałem, żeby ze skrzypiec można było wydobyć dźwięk startującego samolotu), to jednak to co zaprezentował Minnemann za swym zestawem perkusyjnym przyprawiało o ból głowy. I to nie tylko z powodu świetnego nagłośnienia. Po prostu szybkość tego perkusisty skłania mnie do podejrzeń, że posiada on jeszcze dwie kolejne ręce sprytnie schowane gdzieś pod koszulką. Rozwijał naprawdę niesamowite prędkości… coś a’la popisy Mikkey’ego Dee z Motorhead w trakcie wykonywania Sacrifice, tylko jeszcze lepiej i bardziej cyrkowo. Tak, tak – żonglowanie pałeczkami i obracanie ich między palcami oczywiście było:)
Ale wracając do samego setu. Był on tak świetnie przemyślany i tak cudownie odegrany, że miałem wrażenie, że koncert skończył się po godzinie a nie po dwóch. Z repertuaru U.K usłyszeliśmy:
In The Dead Of Night, Carrying No Cross, Alaska, The Only Thing She Need’s oraz Ceasar’s Palace Blues na bis, w dużo szybszej wersji, niż ta którą znamy z Danger Money.
King Crimson przedstawił nam się natomiast w repertuarze złożonym z numerów z płyt Larks Tongues In Aspic, oraz Red.
Był niesamowicie odegrany Starless (usłyszeć tą kompozycję na żywo to jak spełnienie marzeń… Wetton grał piękne podchody basowe i pięknie śpiewał a i reszta nie pozostawał mu dłużna, szczególnie po zakończeniu balladowej części), Red, One More Red Nightmare (podczas którego zepsuły się na chwilkę bardzo ładne, świecące się skrzypki Jobsona), Book Of Saturday (tylko Levin i Wetton zostali na ten numer na scenie) oraz druga część Larks Tongues In Aspic.
Nikt się chyba nie mógł zawieść tym koncertem, a reakcja publiki po każdym numerze była tak gorąca i entuzjastyczna, że musiała dopingować zespół do świetnego grania i na pewno pięknie ich nastroiła na resztę tej mini trasy. Studio także spisało się na medal – nagłośnienie było konkretne, co nie jest takie łatwe do zrealizowania przy dwóch instrumentach basowych. No i ta punktualność która jest rzadkością w naszych klubach. Brawo!
Co znaczy King Crimson i U.K dla fanów najlepszej progowej muzyki nie muszę chyba tłumaczyć. Może dodam tylko, że na wczorajszym koncercie mieliśmy gości z Japonii, Wielkiej Brytanii czy Szwecji. Na mnie zrobiło to wrażenie, że komuś chce się lecieć z kraju kwitnącej wiśni do zimnej, listopadowej Polski, na koncert. Ale na taki koncert, to chyba jednak warto… Co ja mówię „chyba”? Warto i już.
To był magiczny wieczór i na pewno jeden z najlepszych koncertów w tym roku, oraz w moim życiu. Mam nadzieję, że pozostałe dwa również okażą się tak wspaniałe.
Autor: Rafał Ziemba