{mosimage}Całe wydarzenie otwierał Wojciech Hoffman ze swoim solowym projektem „Drzewa”. Gitarzysta znany najbardziej z działalności w rodzimej legendzie heavy metalu – Turbo, tym razem postanowił pokazać się nam ze swojej bardziej progresywnej strony. Choć jego instrumentalna twórczość nie przekonuje mnie tak bardzo, jak dokonania jego macierzystej formacji, to występ można zaliczyć do bardzo udanych. Dobre brzmienie gitary pana Wojtka, zwarta gra całego zespołu i niemal cały materiał z wydanej już siedem lat temu płyty. Pojawiły się nawet cytaty z „Perfect Strangers” Deep Purple oraz „Chariots Of Fire” Vangelisa. Gromki aplauz, a nawet okrzyki „REWELACJA!” towarzyszyły temu występowi. Szkoda tylko, że bardzo sympatyczny gitarzysta tak mało się odzywał, ograniczając się w zasadzie tylko do zapowiadania kolejnych utworów.
O koncercie Iron Butterfly nie jest mi łatwo pisać. Dla mnie to była chwila niepomiernego wzruszenia, magiczny moment obcowania z zespołem niemal mitycznym i spotkanie z najprawdziwszą, i najcudowniejszą muzyką.
Z dawnego składu pozostał już tylko Lee Dorian (gdyż Ron Bushy nie może brać udziału w trasie ze względów zdrowotnych) ale absencja pozostałych „oryginalnych” członków zespołu została suto zrekompensowana. Obsługujący klawisze Martin Gerchwitz grał przez ostatnie 10 lat w The Animals, perkusista Ray Weston znany jest nam wszystkim z Wishbone Ash, a Charlie Marinkovich nie musiał nawet grać nigdzie, bo to co wyczyniał z gitarą podczas tego koncertu wystarczało za wszelkie rekomendacje.
{mosimage}Niestety, zaawansowany już mocno wiek Lee, nie pozwolił mu na wielkie sceniczne wyczyny. Wyglądający jak poczciwy dziadziuś, starszy pan w bejsbolówce i okularkach przesiedział cały koncert na stołku, drżącą ręką trzymając bas. Ale za to cudownie opowiadał! O przeszłości zespołu, o genezie poszczególnych utworów, zachęcał do zabawy i żartował. No i grał...
{mosimage}Ze sceny poleciała mocna psychodelia. Świetne brzmienie, długie improwizacje. „Flowers And Beads”, „In The Time Of Our Lives” (poświęcony zmarłemu przyjacielowi zespołu z dawnych dni), „Stone Beliver” (nie obyło się bez wspomnień dymu i kwasu), „Easy Rider”, „Butterfly Blue” - napięcie rosło z sekundy na sekundę. Utwory grzmiały ze sceny, a niesiony energią Marinkovich pozwolił sobie nawet z niej zejść i grać swoje długie sola wśród publiki. Uśmiechnięty Lee Dorian uskuteczniał „costume change” przekręcając czapkę daszkiem do tyłu i zachęcał wszystkich do zabawy przypominając, że piątkowy wieczór to od zawsze czas imprez.
{mosimage}Oczywiście największa euforia publiczności towarzyszyła wykonaniu „In-A-Gadda-Da-Vida”, rozpoczętemu przez klawiszowca cytatami z Bacha. Ludzie zaczęli wstawać z krzeseł (a niektórzy prawie nimi rzucać:) ), głośno klaskać w rytm, krzyczeć i nagradzać brawami długie improwizowane partie, w których chyba królował perkusista. Ach, ten nieśmiertelny riff. Któż go nie zna? To nie jest już nawet kompozycja, tylko muzyczny pomnik. Zespół na chwilę zniknął, by powrócić po chwili na bis i wykonać „Are You Happy?”. Odpowiedź na tytułowe pytania brzmiała jednoznacznie: YES! Ludzie w końcu ruszyli pod scenę. Budujący był to widok. Piękne zakończenie zaiste magicznego wieczoru. Wreszcie mogłem się przez chwilę poczuć jak w Kalifornii circa 1967, poczuć atmosferę klubu Whisky i Lata Miłości.
Jeszcze raz dziękuję z całego serca Lee Dorianowi za to, że ciągnie to wszystko dalej oraz panu Piotrowi za to, że ma pasję, wielkie serce do muzyki i spełnia moje muzyczne marzenia. Rzadko który muzyczny wieczór jest tak piękny jak ten piątkowy w Piekarach Śląskich. Dziękuję!
O koncercie Iron Butterfly nie jest mi łatwo pisać. Dla mnie to była chwila niepomiernego wzruszenia, magiczny moment obcowania z zespołem niemal mitycznym i spotkanie z najprawdziwszą, i najcudowniejszą muzyką.
Z dawnego składu pozostał już tylko Lee Dorian (gdyż Ron Bushy nie może brać udziału w trasie ze względów zdrowotnych) ale absencja pozostałych „oryginalnych” członków zespołu została suto zrekompensowana. Obsługujący klawisze Martin Gerchwitz grał przez ostatnie 10 lat w The Animals, perkusista Ray Weston znany jest nam wszystkim z Wishbone Ash, a Charlie Marinkovich nie musiał nawet grać nigdzie, bo to co wyczyniał z gitarą podczas tego koncertu wystarczało za wszelkie rekomendacje.
{mosimage}Niestety, zaawansowany już mocno wiek Lee, nie pozwolił mu na wielkie sceniczne wyczyny. Wyglądający jak poczciwy dziadziuś, starszy pan w bejsbolówce i okularkach przesiedział cały koncert na stołku, drżącą ręką trzymając bas. Ale za to cudownie opowiadał! O przeszłości zespołu, o genezie poszczególnych utworów, zachęcał do zabawy i żartował. No i grał...
{mosimage}Ze sceny poleciała mocna psychodelia. Świetne brzmienie, długie improwizacje. „Flowers And Beads”, „In The Time Of Our Lives” (poświęcony zmarłemu przyjacielowi zespołu z dawnych dni), „Stone Beliver” (nie obyło się bez wspomnień dymu i kwasu), „Easy Rider”, „Butterfly Blue” - napięcie rosło z sekundy na sekundę. Utwory grzmiały ze sceny, a niesiony energią Marinkovich pozwolił sobie nawet z niej zejść i grać swoje długie sola wśród publiki. Uśmiechnięty Lee Dorian uskuteczniał „costume change” przekręcając czapkę daszkiem do tyłu i zachęcał wszystkich do zabawy przypominając, że piątkowy wieczór to od zawsze czas imprez.
{mosimage}Oczywiście największa euforia publiczności towarzyszyła wykonaniu „In-A-Gadda-Da-Vida”, rozpoczętemu przez klawiszowca cytatami z Bacha. Ludzie zaczęli wstawać z krzeseł (a niektórzy prawie nimi rzucać:) ), głośno klaskać w rytm, krzyczeć i nagradzać brawami długie improwizowane partie, w których chyba królował perkusista. Ach, ten nieśmiertelny riff. Któż go nie zna? To nie jest już nawet kompozycja, tylko muzyczny pomnik. Zespół na chwilę zniknął, by powrócić po chwili na bis i wykonać „Are You Happy?”. Odpowiedź na tytułowe pytania brzmiała jednoznacznie: YES! Ludzie w końcu ruszyli pod scenę. Budujący był to widok. Piękne zakończenie zaiste magicznego wieczoru. Wreszcie mogłem się przez chwilę poczuć jak w Kalifornii circa 1967, poczuć atmosferę klubu Whisky i Lata Miłości.
Jeszcze raz dziękuję z całego serca Lee Dorianowi za to, że ciągnie to wszystko dalej oraz panu Piotrowi za to, że ma pasję, wielkie serce do muzyki i spełnia moje muzyczne marzenia. Rzadko który muzyczny wieczór jest tak piękny jak ten piątkowy w Piekarach Śląskich. Dziękuję!