Oprócz nich w Proximie wystąpił, jako pierwszy suport Ghost Brigade oraz gwiazda wieczoru, zespół Amorphis, który zanadto mnie nie interesował. Na występ spóźniłem się dość nieznacznie, bo minął mnie jedynie pierwszy utwór rozpoczynających występ Finów. Moje pierwsze spojrzenie na scenę, parę uchwyconych dźwięków i pierwsze wrażenia były następujące: oczyma wyobraźni widziałem silnych drwali pracujących po zmroku, w deszczu, z łoskotem walących swoimi siekierami potężne drzewa. Może to zabrzmi śmiesznie, ale tak to wyglądało. Muzycy grali bardzo emocjonalnie i można by rzecz - „potężnie”. W oczy rzucała się ekspresyjność ich koncertowych poczynań (całe szczęście że mieli choć trochę miejsca w malutkiej Proximie), czym bardzo mi zaimponowali i czym zarażali publiczność. Oczywiście komponowało się to z mrocznym, silnym metalowym graniem, który ze świetnym efektem wizualnym i atmosferą (cóż to była za fantastyczna gra świateł!) nie pozwalał słuchaczowi być obojętnym na progresywno-doom metalowe utwory. Już wcześniej znałem dorobek muzyczny Finów, lecz pozytywnie mnie zaskoczyli. Koncert zdecydowanie na plus chociaż trochę przykrótki.
Po chwili oczekiwania na scenę wyszła gwiazda wieczoru – oczywiście dla mnie, choć widać było że sporo osób również specjalnie dla nich przyszło na koncert. Po mroku przyszedł czas na światłość – scenografia sceniczna uległa zmianie, zamiast ciemnych barw zaczęły brylować ich jaśniejsze odpowiedniki. Po wejściu zespołu publiczność zdecydowanie się ożywiła. Zaczęło się od końca czyli… In Thy Never Ending Way (Epilogue) – ostatniego utworu na najnowszej płycie Orphaned Land. Po świetnym początku było trochę słabiej na Barakah i The Kiss of Babylon, lecz później wszystko kręciło się już w dobrą stronę. Ja osobiście najlepiej wspominam Halo Dies oraz Ocean Land, kiedy przy scenie utworzyło się małe piekiełko, ale i inne utwory zabrzmiały niesamowicie korzystnie. Każdą przerwę wykorzystywała publiczność na gromkie skandowanie nazwy zespołu (chyba nawet głośniej niż na późniejszym Amorphisie). Miłym akcentem był fakt, że wokalista formacji umiał powiedzieć po polsku więcej niż „dziękuję” i „cześć”. Szczególnie spodobała mu się za to polska flaga, specjalnie przygotowana na ten koncert przez jednego fanatycznego słuchacza. Orphaned Land po 50 minutach zwieńczonych Norra El Norra zszedł ze sceny i nie dał się niestety namówić na zagranie jeszcze jednego utworu mimo głośnych okrzyków publiczności. Jak się miało później okazać występ formacji z Izraela był najlepszym tego dnia, aczkolwiek ja czuję mały niedosyt, bo oczekiwałem ciut bardziej żywiołowego występu i … dłuższego setu! Myślę że już wkrótce Orphaned Land będzie w stanie przeprowadzić własną trasę po Europie, bo naprawdę ma do tego wystarczający potencjał, a i można wymienić wiele takich utworów, które powinny być zagrane, lecz z braku czasu ich nie usłyszeliśmy. Już zacieram ręce…
Z koncertu Amorphis na pewno nie zapamiętam najbardziej samego występu, ale o tym później. Powiem tyle, że najchętniej występu Finów wcale bym nie komentował, bo poruszają się w zupełnie innych muzycznych rejonach niż ja. Już dwukrotnie próbowałem sobie przyswoić ich muzykę, lecz bez rezultatu i ich koncert nic w tym względzie nie zmienił – po prostu jestem uprzedzony do klasycznej, typowo piosenkowej budowy utworu. Dla mnie Amorphis wypadł po prostu średnio, a na pewno najsłabiej tego wieczoru, ale to oczywiście tylko moje zdanie.
To czego nie lubię najbardziej na koncertach to chamstwo i pijaństwo. Rozumiem, że każdy chce sobie poskakać, ale czegoś takiego co zaprezentowali nam pewni „panowie” nigdy nie zaświadczyłem (nawet na Slayerze). Mianowicie przy scenie mieliśmy swojego rodzaju ring, albo powiedzieć inaczej – zawody, kto potrąci, uderzy, szturchnie największa ilość osób i kto najbardziej zatruje im życie. Nie żebym był jakimś przeciwnikiem pogowania, ale pewne osoby wszystkim zepsuły fajną zabawę… Nawet jeżeli sytuacja się uspokajała to znowu nadchodzili „oprawcy”, by wszystkim zepsuć koncert. Co robiła wtedy ochrona? Sam nie wiem…
Po koncercie był czas i okazja porozmawiać z muzykami Orphaned Land czy zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcie, których z uśmiechem na ustach nie odmawiali.
Wrażenia: koncert klasyfikuje do tych „dobrych”. Ghost Brigade chętnie zobaczyłbym po raz kolejny, a ich występ zachęcił mnie do zagłębienia się bardziej w ich twórczość. Co do Orphaned Land to następnego występu na pewno nie odpuszczę, a Amorphis… podziękuje.
Po chwili oczekiwania na scenę wyszła gwiazda wieczoru – oczywiście dla mnie, choć widać było że sporo osób również specjalnie dla nich przyszło na koncert. Po mroku przyszedł czas na światłość – scenografia sceniczna uległa zmianie, zamiast ciemnych barw zaczęły brylować ich jaśniejsze odpowiedniki. Po wejściu zespołu publiczność zdecydowanie się ożywiła. Zaczęło się od końca czyli… In Thy Never Ending Way (Epilogue) – ostatniego utworu na najnowszej płycie Orphaned Land. Po świetnym początku było trochę słabiej na Barakah i The Kiss of Babylon, lecz później wszystko kręciło się już w dobrą stronę. Ja osobiście najlepiej wspominam Halo Dies oraz Ocean Land, kiedy przy scenie utworzyło się małe piekiełko, ale i inne utwory zabrzmiały niesamowicie korzystnie. Każdą przerwę wykorzystywała publiczność na gromkie skandowanie nazwy zespołu (chyba nawet głośniej niż na późniejszym Amorphisie). Miłym akcentem był fakt, że wokalista formacji umiał powiedzieć po polsku więcej niż „dziękuję” i „cześć”. Szczególnie spodobała mu się za to polska flaga, specjalnie przygotowana na ten koncert przez jednego fanatycznego słuchacza. Orphaned Land po 50 minutach zwieńczonych Norra El Norra zszedł ze sceny i nie dał się niestety namówić na zagranie jeszcze jednego utworu mimo głośnych okrzyków publiczności. Jak się miało później okazać występ formacji z Izraela był najlepszym tego dnia, aczkolwiek ja czuję mały niedosyt, bo oczekiwałem ciut bardziej żywiołowego występu i … dłuższego setu! Myślę że już wkrótce Orphaned Land będzie w stanie przeprowadzić własną trasę po Europie, bo naprawdę ma do tego wystarczający potencjał, a i można wymienić wiele takich utworów, które powinny być zagrane, lecz z braku czasu ich nie usłyszeliśmy. Już zacieram ręce…
Z koncertu Amorphis na pewno nie zapamiętam najbardziej samego występu, ale o tym później. Powiem tyle, że najchętniej występu Finów wcale bym nie komentował, bo poruszają się w zupełnie innych muzycznych rejonach niż ja. Już dwukrotnie próbowałem sobie przyswoić ich muzykę, lecz bez rezultatu i ich koncert nic w tym względzie nie zmienił – po prostu jestem uprzedzony do klasycznej, typowo piosenkowej budowy utworu. Dla mnie Amorphis wypadł po prostu średnio, a na pewno najsłabiej tego wieczoru, ale to oczywiście tylko moje zdanie.
To czego nie lubię najbardziej na koncertach to chamstwo i pijaństwo. Rozumiem, że każdy chce sobie poskakać, ale czegoś takiego co zaprezentowali nam pewni „panowie” nigdy nie zaświadczyłem (nawet na Slayerze). Mianowicie przy scenie mieliśmy swojego rodzaju ring, albo powiedzieć inaczej – zawody, kto potrąci, uderzy, szturchnie największa ilość osób i kto najbardziej zatruje im życie. Nie żebym był jakimś przeciwnikiem pogowania, ale pewne osoby wszystkim zepsuły fajną zabawę… Nawet jeżeli sytuacja się uspokajała to znowu nadchodzili „oprawcy”, by wszystkim zepsuć koncert. Co robiła wtedy ochrona? Sam nie wiem…
Po koncercie był czas i okazja porozmawiać z muzykami Orphaned Land czy zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcie, których z uśmiechem na ustach nie odmawiali.
Wrażenia: koncert klasyfikuje do tych „dobrych”. Ghost Brigade chętnie zobaczyłbym po raz kolejny, a ich występ zachęcił mnie do zagłębienia się bardziej w ich twórczość. Co do Orphaned Land to następnego występu na pewno nie odpuszczę, a Amorphis… podziękuje.
Paweł Bogdan