A+ A A-

ACK Electric Nights: dzień drugi - festiwal dla wytrwałych

Dość dużo wyrzeczeń kosztowało mnie pojawienie się na festiwalu w Lublinie. O ile z pewnych względów nie mogłem być obecny na Electric Nights dnia pierwszego, to już dawno postawiłem sobie za punkt honoru, że drugiego dnia nie odpuszczę. W końcu Division by Zero, Votum i Indukti na jednej scenie to dla mnie prawdziwa gratka. Po koncercie już wiem, że gdyby mnie w Lublinie zabrakło, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.

Piątek kusił mnie zespołami Disperse i Quidam, lecz najbardziej chciałem zobaczyć neo-progresywne Millenium, które rzadko koncertuje, ale muzykę tworzy fantastyczną. Cóż… może innym razem. W sobotę organizatorzy zaproponowali prawdziwe progresywne uderzenie – DbZ (tylko dlaczego tak wcześnie?!), Indukti, Votum, Believe czyli polska czołówka progresywnego rocka. Żyć nie umierać.

Osobiście preferuję chodzić na koncerty samemu, ale tym razem towarzyszyła mi  pani T. (nazwana tak na potrzeby relacji). Zaczynamy!  Sobota, godzina 18.00. Po darmowym wejściu na koncert (koleżanka wygrała bilety), a później do sali przeżyłem lekkie zdziwienie widząc zajmujące 90% miejsca fotele. Trudno, nie będzie zabawy – pomyślałem -  na szczęście grubo się pomyliłem.

O 18.30 na scenie pojawił się lubelski zespół Whiterose, o którym przed koncertem wiedziałem tylko to, że są z Lublina. Zagrali całkiem nieźle, żywiołowo, aczkolwiek bez fajerwerków. Wrażenie zrobił na mnie fantastyczny głos wokalisty. Na pewno spełnili swe zadania rozgrzewając publiczność. Minęło pół godziny i o 19.07 na scenie pojawiło się Division by Zero, których każdą  nutę znam właściwie na pamięć. Już wcześniej zająłem dobre miejsce siedzące, ale już przy pierwszym riffie Independent Harmony z przypływu emocji musiałem wstać. Sądziłem (pewnie tak samo jak zespół), że publiczność „nie dopisze”. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy czterech panów (składam im przy okazji serdeczne podziękowania) wyszło pod scenę i zaczęło żywiołowo machać głowami. Na to tylko czekałem i przyłączyłem się do zabawy, do której z minuty na minutę dołączało coraz więcej osób. Muzycy z DBZ oprócz zagrania prawie całego nowego albumu zaprezentowali jeszcze True Peak i Your Salvation z debiutu. W 50 minut zespół wyrwał publiczność z korzeniami, rozpalił ją do czerwoności, rozpętał wichurę której nie dało się okiełznać. Gdy rozejrzałem się po sali po ostatnich nutach kończącego występ Your Salvation z pięciu bawiących się osób zrobiło się parędziesiąt… Naprawdę było gorąco! Po ich wcześniejszym koncercie w Progresji miałem same pozytywne wrażenia, ale Ślązacy przebili ten koncert o głowę albo nawet i dwie, a jestem pewien, że to nie koniec ich możliwości. Od dawna nie mogłem przeboleć tego, że DbZ miało grać prawie na początku festiwalu (myślę że sami muzycy mogli czuć się pokrzywdzeni), ale – dali radę nawet o tak „wczesnej” porze! Najbardziej miło było usłyszeć słowa wokalisty, który bardzo szczerze i bardzo głęboko dziękował za fantastyczne przyjęcie widowni. Sądzę, że muzycy na cos takiego nie byli przygotowani… Miłym akcentem dla mnie było również to, że udało mi się dosłownie dopaść do jednej z pałeczek rzuconej w tłum przez perkusistę formacji oraz dostałem kostkę od Pana Leszka Treli. Inna sprawa że podczas koncertu nieźle przećwiczyłem swoje struny głosowe, szczególnie przy partiach growlingowych… Uff, koszula mokra. Entuzjazm nie opada. Chwila odpoczynku… Ej zaraz! Minęła już połowa występu zespołu Terminal!

Jak wspomniałem, zdążyłem tylko na połowę godzinnego występu, ale chyba dużo nie straciłem. Co do zespołu Terminal – nie zachwycałem się ich twórczością i niestety nic się w tym względzie nie zmieniło. Liczyłem na miłe zaskoczenie, co prawda w muzyce czuć było moc i masę energii, ale nie oczarowali mnie. Niektórym widzom się jednak podobało, bo muzycy dostali całkiem głośne owacje, ale warto zauważyć że na DbZ ludzi bawiących się i zagrzewających zespół było znacznie więcej. Żeby nie było tak pesymistycznie - po niektórych partiach instrumentalnych jeżył się włos na głowie, ale były to tylko krótkie epizody. Pierwszy raz miałem też okazję usłyszeć jak brzmi wokal przepuszczony przez megafon… nic szczególnego.

Co dalej? Teraz z zapartym tchem czekałem na zespół, który wyrobił sobie całkiem niezła markę w progresywnym światku. Warszawską formację Indukti bardzo ciężko złapać na koncercie w kraju, więc moje oczekiwania były jeszcze bardziej uzasadnione. Liczyłem na miłą niespodziankę, bo muszę przyznać, że o ile ich debiutancki krążek był całkiem niezły, to najnowszy Idmen strasznie mnie męczył. Szczerze? Nie doceniałem dorobku muzyków, lecz miałem nadzieję że to się zmieni, ale to co zaprezentowali całkowicie przewróciło moje postrzeganie do góry nogami… Zespół zrobił na mnie miażdżące, piorunujące wrażenie. Muzycy skupili się głównie na najnowszym krążku (którego przecież nie cierpiałem), ale chyba stanie się jednym z moich ulubionych. Warszawiacy zaprowadzili nas przez psychodeliczno-transowe rejony miażdżąc słuchacza potężnym metalowym graniem. Uwielbiam muzykę, która nie jest „tylko” muzyką, ale ma głębsze przesłanie, wyciąga duszę człowieka z ciała, nie pozwala mu dojść do siebie, wodzi go, oszałamia i zmusza nad zastanowieniem się nad sensem egzystencji. Ja na Indukti odleciałem, wpadłem w prawdziwy muzyczny seans, z którego nie mogłem się otrząsnąć. Byłem wprost szoku, nie dowierzałem temu, co się dzieje wokół mnie. Widzowie oprócz odbierania samej muzyki chcąc nie chcąc wpatrywali się specjalnie zaprojektowane wizualizacje-filmy, które były odtwarzane na projektorze za plecami muzyków. Wspaniale komponowały się one z muzyką zespołu, wprowadzały jeszcze więcej mroku i tajemniczości. Były wręcz przerażające i zatrważające, co z zapartym tchem potwierdzała Pani T.. Świetna postawa zespołu, oprawa wizualna występu i sama muzyka zespalały się i z wzmożoną siłą wciągały słuchacza w świat Indukti. Dla mnie ten występ był niesamowitą sensacją, miałem nadzieję na świetny koncert, ale całkowicie przeszedł one wszelkie moje oczekiwania. Ciężko mi aż powiedzieć w słowach jakie emocje wywarła na mnie ta fantastyczna godzina… Po koncercie długo nie mogłem się z tego wszystkiego otrząsnąć, podobnie zresztą jak widownia, której spora grupa rzuciła się do sklepiku z wiadomych przyczyn. Zespołowi naprawdę nie jest potrzebny wokalista, nie muszą nawet starać się o śpiewających gości na albumach, bo i po co? 60 minut wystarczyło abym zrozumiał czemu ten zespół jest tak znany i szanowany za granicą…

Division by Zero, Indukti – fantastyczne wrażenia, wspaniała atmosfera, ale to przecież jeszcze nie był koniec! To ledwo połowa, a ja już byłem niesamowicie zadowolony. Za chwilę na scenie miało pojawić się Votum, które mogło pochwalić się dwoma bardzo dobrymi albumami. Formacja otwierała Metal Hammer Festiwal w Katowicach, jednak tam zdążyłem jedynie na 1,5 utworu, co tylko wzmogło mój apetyt na ich następny koncert. Jak się można domyślić nie obeszłem się smakiem.

Muzycy prawie po równo rozdzielili występ na utwory z Time Must Have A Stop oraz Metafiction. Zespół zaskoczył mnie szczególnie jeżeli chodzi o nowy album. W jego koncertowym wydaniu zabrzmiał on bardziej energicznie, z większą mocą i przytupem, a odbierałem go wcześniej jako osadzony tylko i wyłącznie w klimatycznych, spokojnych rejonach. Koncertowe Votum można było zarówno uczuciowo przeżywać jak i świetnie się przy nich pobawić. A teraz pytanie: czy da się tańczyć towarzyszko do progresywnej muzyki? Odpowiedź brzmi: „tak!”. Bardzo dziękuję mojej partnerce, że w końcu dała się namówić na parę obrotów na December 20th. Będę to naprawdę szczególnie i miło wspomniał. Wracając do Votum warto wspomnieć o  postawie wokalisty, którego wypowiedzi miło było posłuchać, a oprócz usłyszenia żartu można było się także czegoś ciekawego dowiedzieć. Po nagrodzonym gromkimi brawami The Pun Votum sprawił wszystkim słuchaczom miłą niespodziankę grając 10-minutowy, okraszony fantastyczną solówką Time Must Have A Stop, na który na koncertach ciężko trafić. Ja byłem z tego faktu bardzo rad, gdyż był to mój pierwszy utwór Votum, który tak bardzo polubiłem.
Wrażenia – kolejny wspaniały występ. Z pewnością z chęcią zobaczyłbym ich jeszcze raz, bo zaprezentowali się świetnie. Nie mogę przyczepić się do niczego, a mogę pochwalić dobór repertuaru bo muzycy trafili akurat w to co lubię. Ciekawostką jest fakt, że moja partnerka która muzyki progresywnej praktycznie wcale nie słucha, zadeklarowała, że najchętniej po raz drugi poszłaby właśnie na Votum. To o czymś świadczy. Godzinny koncert skończył się chyba trochę po północy i ostatecznie fizycznie mnie wykończył. Niewyspany, zagłodzony i skrajnie zmęczony nie miałem już sił do aktywnego brania udziału w dalszych występach, a przecież został jeszcze Mr Gil i Believe!
Muzycy Believe, którzy formują Mr Gil zaprezentowali nam utwory ze świeżo wydanego Light and Sound oraz jeden kawałek z ponad dziesięcioletniego Alone. Występ był jednak dla mnie dość nużący i niezbyt ciekawy – może to dlatego że byłem już strasznie zmęczony, a najnowszej płyty nie znałem? Z pewnością byłoby inaczej gdyby Mr Gil zaprezentował Skelling, które uwielbiam. Nie minęło jednak dużo czasu, gdy około 1.20 koncert rozpoczęło już same Believe jako gwiazda wieczoru. Co ciekawe mimo późnej godziny na sali zostało jeszcze dużo osób, które bardzo ciepło przyjęły muzyków. Warto odnotować postawę wokalisty, który sprawiał wrażenie wulkanu pełnego emocji. Podobnie jak w przypadku Mr Gil muzycy zaprezentowali prawie i wyłącznie utwory z najnowszego krążka The World Is Round, który zbiera bardzo dobre recenzje, lecz ja tego samego nie mógłbym o nim powiedzieć. Nie mogę przyswoić sobie muzyki zespołu po odejściu Tomasza Różyckiego, co wcale nie znaczy że jego następca śpiewa słabo, bo ma genialny głos. Album na żywo wypadł całkiem dobrze, żywiołowo i z tzw. pazurem. Skrajnie wyczerpany musiałem jednak wyjść w trakcie trwania występu (co zrobiłem bardzo niechętnie), lecz z poczuciem, że zarówno Mr Gil i Believe zagra przede mną za dwa tygodnie w warszawskiej Stodole.

Co można powiedzieć o tym festiwalu. Cena – jak za darmo (dodam od siebie, że współczuję osobom które kupiły bilety na miejsca siedzące bo strasznie dużo miejsc było wolnych i usiąść mógł praktycznie każdy). Atmosfera – wspaniała. Ludzie – przyjaźni i otwarci. Muszę przyznać że powoli czuję się na typowo progresywnych koncertach jak w małej rodzinie – tu kolega, tam znajomy muzyk, tu widziana już wcześniej twarz, a przy tym ciągle poznaje się nowe osoby. To naprawdę bardzo sympatyczne. Co do organizacji festiwalu to nie mam praktycznie żadnych zastrzeżeń, wszystko było zapięte na ostatni guzik: nagłośnienie dobre, brak opóźnień, czas rozstawiania zespołów sprowadzony do minimum, przyjazna i pomocna ochrona. Zwróciłbym uwagę na dobrą promocję imprezy: nie tylko poprzez strony internetowe i radio, ale i rozplakatowanie miasta. Do Lublina przyjechałem w okolicach 13.00 i nie raz natknąłem się na plakat promujący imprezę.  Wielkie ukłony dla wszystkich, którzy przyczynili się do pierwszej odsłony ACK Electric Nights, bo zrobili naprawdę fantastyczną robotę. Miło także wspominam osoby prowadzące imprezę, bo zawsze coś ciekawego mieli do powiedzenia, a szczególnie zaciekawiła mnie wiadomość, że za rok w Chatce Żaka odbędzie się II część festiwalu! Co do minusów to można się przyczepić do kolejności grania zespołów (i tu znowu wspominam Division by Zero) i do tego, że festiwal mógłby zacząć się 1-2 godziny wcześniej, wtedy zostałoby na pewno więcej ludzi… ale nie będę kręcił nosem. Ponad 6 godzin muzyki (18.30 do 2 rano), a to tylko jednego dnia! Naprawdę trzeba mieć kondycję ze stali żeby to wszystko kondycyjnie wytrzymać. Festiwal dla prawdziwych, wytrwałych melomanów…

Ja wychodziłem z festiwalu niesamowicie zadowolony, z bagażem wrażeń. Jak natomiast odebrała to Pani T., która pasjonuje się innymi rejonami muzyki? Z tego co była bardzo pozytywnie zaskoczona i szczerze uradowana, że mogła uczestniczyć w tak pięknym progresywnym święcie. To bardzo dobrze świadczy o Electric Nights!

Oczywiście nie mogę zostawić lubelskiego koncertu bez moich własnych wniosków i dostrzeżeń. ACK Electric Nights był moim drugim po Metal Hammer festiwal tak dużą, poważną, skierowaną na progresywne brzmienia imprezą. Nie wiem dlaczego, ale chyba bardziej sympatycznie będę wspominał koncert w Lublinie niż w Katowicach (czyż to nie bluźnierstwo?). Festiwal pokazał moc i silną pozycję polskiej muzyki progresywnej. Trochę obawiam się tego stwierdzić, ale… po co nam Katatonia skoro mamy Votum? Po co nam Pain of Salvation  jeżeli możemy przeżywać te same lub większe emocje na Indukti? Czemu czekamy niecierpliwie na Opeth skoro tuż za rogiem gra piekielnie dobre Division by Zero? Przesadzam… może trochę, ale nie mogę zrozumieć jak to się dzieje, że ludzie płacą ciężkie pieniądze na zagraniczne kapele, a na polskie (wcale nie dużo gorsze) nie chcą wydać kilka razy mniej, a dodatkowo grające pod nosem. Polska mentalność? Dobra promocja? Wszystko co zagraniczne jest „lepsze”? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie… Wiem tylko jedno – dla mnie polski progrock to potęga.

Paweł B.

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.