Ale nie był to też koncert podobny do tego jaki Szwedzi dali w naszym kraju blisko 3 lata temu. Wtedy dominowały jednak „ciężary”, a lżejsze brzmieniowo utwory koiły uszy od czasu do czasu jako swego rodzaju odskocznia. Tym razem Opeth postawił na spokojne kawałki, a z kilku wybranych cięższych stworzył blok, który został zaprezentowany w drugiej części koncertu. Występ, co było zresztą do przewidzenia, rozpoczął się od "The devil's orchard", reprezentującego promowaną tego wieczoru płytę. Z "Heritage" usłyszeliśmy również "I feel the dark", zadedykowany (podobnie jak na płycie) Dio "Slither" oraz "Folklore". Razem 4 utwory. Nie wydaje mi się to przesadą. Ale trzeba przyznać że sporą część repertuaru zagranego w Stodole zespół dobrał jednak tak żeby pasowały one do materiału z najnowszej płyty. Dlatego też wymienione przeze mnie wcześniej utwory przeplatały m.in. pięknie zagrany "Face of Melinda" (i to było właśnie to moje oczekaiwanie) czy "To rid the disease". Mniej więcej w połowie koncertu Akerfeldt stwierdził, całkiem słusznie, że "mają takie brzmienie, którego dziś jeszcze nie eksploatowali". Słowa te spotkały się z dużym uznaniem przybyłej tego wieczoru do klubu publiczności. Nie ma w tym niczego dziwnego, już drugi raz obserwuję, że na koncert Opeth przychodzi dużo ludzi którzy prawdopodobnie mogą pamiętać najwcześniejsze dokonania grupy. Trzeba przyznać że Szwedzi porządnie dołożyli do pieca w tej części występu, choć sięgnęli głównie po kawałki z "Watershed" i "Ghost reveries", a klasyczne "Deliverance" i "Drapery falls" usłyszeliśmy dopiero jako bisy.
Przekrój stylistyczny jaki zespół pokazał był naprawdę imponujący. Można mieć pretensje że przez to było niespójnie, ale moim zdaniem taki zespół jak Opeth może sobie na to pozwolić, biorąc pod uwagę ich wszechstronność i umiejętności, aczkolwiek nie jestem pewien czy wszyscy fani zaakceptowaliby przeniesienie środka ciężkości na (paradoksalnie) lżejsze oblicze koncertowe zespołu na stałe. To, co trzeba powiedzieć, to to że brzmienie zespołu, bez względu na stylistykę w jakiej się w danym momencie poruszali, było bez zastrzeżeń - tam gdzie było trzeba potężne i ciężkie, gdzie indziej selektywne, przejrzyste i wyraźne, choć instrumenty klawiszowe sporadycznie ginęły w natłoku akcji. Jeszcze inna sprawa o jakiej na końcu chciałbym nadmienić to konferansjerka Akerfeldta, pod względem której zdecydowanie się rozwija. Poza standardowymi stwierdzeniami że w naszym kraju gra się najlepsze koncerty i że właśnie ta publiczność jest absolutnie "fucking awsome" usłyszeliśmy autentycznie zabawne historie o Martinie Mendezie i jego pokoncertowych przygodach w naszym kraju z czasów gdy Opeth promował "Still life" czy ironiczne żarty o aspiracjach Mendeza (zresztą temat basisty często przewijał się w komentarzach lidera). Natomiast nie bawiły mnie w ogóle slapstickowe dowcipy z wykręcaniem czegoś (nie mam pojęcia co to było) ze statywu i wycieczki technicznego na scenę by ponownie to coś tam zamontować. Nie chce mi się wierzyć by nie zostało to wcześniej dogadane.
Podsumowując jestem zdecydowanie zadowolony z koncertu, zdaje sobie sprawę że Opeth promując kolejną płytę dostosowuje set listę do niej, wobec czego coś musi wypaść z bieżącego repertuaru (bo w przeciwnym razie koncert musiałby trwać całą noc, co może wcale nie byłoby takie złe, heh). Dobrze że zespół jest konsekwentny w okazywaniu swojej niezależności. Nie zmienia to faktu że jestem ciekaw jak dalej będzie rozwijać się studyjna i koncertowa historia Opeth oraz czy jeszcze będzie dane nam usłyszeć więcej ciężkich klasyków na kolejnych występach grupy.
Gabriel Koleński