Jako support – ełcki Sandaless, formacja z kilkuletnim już stażem, płytą na koncie, swego czasu mocno promowana przez radiową Trójkę, ale chyba wciąż czekająca na odkrycie. Dobry hard rock z grunge’owym posmakiem, ekspresyjny wokalista, zero mizdrzenia się do publiki, za to masa czadu. Miejscami panowie bawią się różnymi przetwornikami, ale nie jest to żaden shoegazing, a tylko miłe urozmaicenie witalnej całości. Bardzo wartościowe granie, które chwilami miło kojarzyło mi się z inną niedocenioną kapelą z naszego regionu – Kaatakilla. Muzycy Sandaless nie są szczególnie rozmowni, ale chyba nikt tego od nich nie oczekiwał. Mieli rozbudzić zgromadzonych i swój obowiązek świetnie spełnili.
Co innego gwiazda wieczoru – podczas setu Depresjonistów Jacek Bończyk kwieciście perorował pomiędzy utworami, o każdej piosence miał coś ciekawego do powiedzenia. Widać, że jest aktorem – kontakt z publicznością jest dla niego bardzo istotny. Niezależnie od jej liczebności. Zaczęli od Jeńca. Uwielbiam ten prosty, ale diabelnie nośny riff, na którym zbudowana jest ta kompozycja – chyba najbardziej przebojowa w całym repertuarze Depresjonistów. Parlando pod koniec utworu Bończyk wygłosił przez megafon (przyjemnie mi się ten rekwizyt skojarzył z koncertami Believe). Potem przez dłuższy czas opierali się na programie Ideologii snu. Pojawiła się Łapanka, Gazeta, Widzę-Szydzę (nie ręczę za kolejność). To wszystko są znakomite rockowe piosenki, tyle że zaaranżowane w zdecydowanie bardziej progresywny sposób. Pełne intrygujących riffów i rytmicznych łamańcow, zbliżone do stylu, który Robert Fripp w rozmaitych konfiguracjach personalnych kultywuje od początku lat 8otych. Słychać doskonale kto jest idolem Zbigniewa Krzywańskiego. A i jego muzyczni partnerzy mają podobne fascynacje. Grający na warr gitar Jakub Nowak ukończył szkółkę Frippa, a perkusista Grzegorz Bauer udziela się także w Twelve Moons – polskim cover bandzie King Crimson. Bartłomiej Gasiul świetnie lawiruje na swojej baterii klawiszy miedzy chwalebną przeszłością rocka (dźwięki Hammonda), a nowocześniejszą elektroniką w duchu Porcupine Tree. Kto z polskich wykonawców poza Depresjonistami tak bardzo zbliżył się do Karmazynowego idiomu? Do głowy przychodzi mi kilka nazw – Respice Finem, Jerzy Górka Artkiestra, Tale Of Diffusion. Depresjoniści mają nad nimi oczywistą przewagę – tamci tworzą wyłącznie utwory instrumentalne, tu zaś jest jeszcze wartość dodana w postaci wokalu i nietuzinkowych tekstów Bończyka. Tekstów? To po prostu dobra poezja śpiewana - komunikatywna i otwarta na interpretacje odbiorcy jednocześnie. Tyle, że z bardziej jazgotliwym akompaniamentem. Na wysokości ballady Nibiru (jak zapowiedział wokalista – z planetą Nibiru Ziemia spotka się już wkrótce, w grudniu tego roku) Bończyk chwycił za gitarę. Potem Tita – pierwszy wykonany tego wieczoru utwór z debiutanckiej płyty (jak się później dowiedziałem – także pierwszy, do którego nagrania Krzywański zaprosił Jakuba Nowaka). Zapachniało Davidem Sylvianem. Jak pięknie ma tytuł zdecydowanie przewrotny – zdecydowanie więcej w nim hałasu i desperacji niż piękna. Następnie powrót do przeszłości – przypomnienie, że Krzywański grał w pewnej legendarnej formacji. Z republikańskiego repertuaru usłyszeliśmy Odchodząc i Obcego astronoma. Niespodzianką było Tobie wybaczam z solowego dorobku Grzegorza Ciechowskiego. Bończyk odpalił sample z afrykańskimi śpiewami jak w oryginale, na moment zbliżyliśmy się do Czarnego Lądu jakim go widzieli Peter Gabriel czy Paul Simon. Ale żeby tak ni z tego ni z owego wtrącić w utwór kilkuminutowy jam z zupełnie innej muzycznej bajki? Rewelacja! Dwaj liderzy zeszli na moment ze sceny, a Bauer, Gasiul i Nowak sami doskonale udźwignęli frippowską konwencję. A potem już szaleństwo w pełnym składzie i … znów murzyńskie zawodzenie. Jak przyznał wokalista wykonany potem Kominiarz również należał do spuścizny Ciechowskiego – to jego kompozycja dokończona już przez Krzywańskiego, który poprosił Bończyka o dopisanie tekstu – takie symboliczne przekazanie pałeczki. Znów powrót do ostatniego albumu – zabrzmiały Katatonia i genialne Mamo, daj mi sen – czego w tym utworze nie ma? Soczyste partie gitary Krzywańskiego, walczykowate zwrotki i wściekły, jak najbardziej republikański refren. Aha, jeszcze długa recytatywa, w której Bończyk posiłkował się wyświetlonym na ekranie laptopa tekstem. Z paroma zdaniami się nie wyrobił, ale nie zamierzam robić mu z tego zarzutu. I tak od początku czekałem na ten właśnie kawałek. Na koniec jeszcze jeden Crimsonowski jam.
Czy czegoś zabrakło? Publiczność domagała się Nieustannego tanga, od którego wykonania rozpoczęła się współpraca spółki Bończyk-Krzywański. Ale grzechem byłoby narzekać. Znakomity koncert, profesjonalne a jednocześnie bardzo życzliwe zachowanie muzyków (długo jeszcze potem gawędzili z fanami). Jeśli tylko będzie okazja, na pewno jeszcze wybiorę się i na Depresjonistów, i na Sandaless. Bo czy im znów zechce się przyjechać do Olsztyna? Nie wiem i jeszcze raz przepraszam za moje miasto.
tekst i zdjęcia: Paweł Tryba