A+ A A-

Artyści pokazali klasę, Olsztyn dał plamę - Depresjoniści, Sandaless, Klub Grawitacja, 27.04.12

Kiedy tylko dowiedziałem się, że Depresjoniści grają na moich śmieciach zacząłem nerwowo przeglądać terminarz. OK, wolny wieczór, dobra nasza. Tylko ten klub… Nie jest to największa scena w mieście, ale może rzeczywiście Jacek Bończyk, Zbigniew Krzywański i s-ka mierzyli siły na zamiary i postanowili zagrać w mniejszej sali, którą łatwo będzie wypełnić. Tym łatwiej, że Grawitacja to klub studencki, dookoła niej stoją dziesięciopiętrowe akademiki, czyli frekwencja nie powinna stanowić problemu. Martwiłem się tylko, że znów widoczność będzie utrudniał dobrze mi znany z poprzednich wizyt w Grawitacji słup, jak na złość ulokowany dokładnie pośrodku sali, cztery metry przed sceną. Słup nie okazał się problemem, ale jakoś nie czuję z tego powodu satysfakcji. Cała zgromadzona publika spokojnie zmieściłaby się przed nim. W porywach dochodziła do dwudziestu osób. Niniejszym stwierdzam, że kultura w moim mieście jest na dnie, kultura studencka zaś puka w owo dno od spodu. Nikt mnie nie przekona, że zawinił początek długiego weekendu. Piwiarnia w sąsiednim Domu Studenta tętniła życiem. Tym bardziej należy pochwalić artystów. Furda frekwencja, zagrali dla garstki przybyłych z pełnym zaangażowaniem.

Jako support – ełcki Sandaless, formacja z kilkuletnim już stażem, płytą na koncie, swego czasu mocno promowana przez radiową Trójkę, ale chyba wciąż czekająca na odkrycie. Dobry hard rock z grunge’owym posmakiem, ekspresyjny wokalista, zero mizdrzenia się do publiki, za to masa czadu. Miejscami panowie bawią się różnymi przetwornikami, ale nie jest to żaden shoegazing, a tylko miłe urozmaicenie witalnej całości. Bardzo wartościowe granie, które chwilami miło kojarzyło mi się z inną niedocenioną kapelą z naszego regionu – Kaatakilla. Muzycy Sandaless nie są szczególnie rozmowni, ale chyba nikt tego od nich nie oczekiwał. Mieli rozbudzić zgromadzonych i swój obowiązek świetnie spełnili.

Co innego gwiazda wieczoru – podczas setu Depresjonistów Jacek Bończyk kwieciście perorował pomiędzy utworami, o każdej piosence miał coś ciekawego do powiedzenia. Widać, że jest aktorem – kontakt z publicznością jest dla niego bardzo istotny. Niezależnie od jej liczebności. Zaczęli od Jeńca. Uwielbiam ten prosty, ale diabelnie nośny riff, na którym zbudowana jest ta kompozycja – chyba najbardziej przebojowa w całym repertuarze Depresjonistów. Parlando pod koniec utworu Bończyk wygłosił przez megafon (przyjemnie mi się ten rekwizyt skojarzył z koncertami Believe). Potem przez dłuższy czas opierali się na programie Ideologii snu. Pojawiła się Łapanka, Gazeta, Widzę-Szydzę (nie ręczę za kolejność). To wszystko są znakomite rockowe piosenki, tyle że zaaranżowane w zdecydowanie bardziej progresywny sposób. Pełne intrygujących riffów i rytmicznych łamańcow, zbliżone do stylu, który Robert Fripp w rozmaitych konfiguracjach personalnych kultywuje od początku lat 8otych. Słychać doskonale kto jest idolem Zbigniewa Krzywańskiego. A i jego muzyczni partnerzy mają podobne fascynacje. Grający na warr gitar Jakub Nowak ukończył szkółkę Frippa, a perkusista Grzegorz Bauer udziela się także w Twelve Moons – polskim cover bandzie King Crimson. Bartłomiej Gasiul świetnie lawiruje na swojej baterii klawiszy miedzy chwalebną przeszłością rocka (dźwięki Hammonda), a nowocześniejszą elektroniką w duchu Porcupine Tree.  Kto z polskich wykonawców poza Depresjonistami tak bardzo zbliżył się do Karmazynowego idiomu? Do głowy przychodzi mi kilka nazw – Respice Finem, Jerzy Górka Artkiestra, Tale Of Diffusion. Depresjoniści mają nad nimi oczywistą przewagę – tamci tworzą wyłącznie utwory instrumentalne, tu zaś jest jeszcze wartość dodana w postaci wokalu i nietuzinkowych tekstów Bończyka. Tekstów? To po prostu dobra poezja śpiewana - komunikatywna i otwarta na interpretacje odbiorcy jednocześnie.  Tyle, że z bardziej jazgotliwym akompaniamentem. Na wysokości ballady Nibiru (jak zapowiedział wokalista – z planetą Nibiru Ziemia spotka się już wkrótce, w grudniu tego roku) Bończyk chwycił za gitarę. Potem Tita – pierwszy wykonany tego wieczoru utwór z debiutanckiej płyty (jak się później dowiedziałem – także pierwszy, do którego nagrania Krzywański zaprosił Jakuba Nowaka). Zapachniało Davidem Sylvianem. Jak pięknie ma tytuł zdecydowanie przewrotny – zdecydowanie więcej w nim hałasu i desperacji niż piękna.  Następnie powrót do przeszłości – przypomnienie, że Krzywański grał w pewnej legendarnej formacji. Z republikańskiego repertuaru usłyszeliśmy Odchodząc i Obcego astronoma. Niespodzianką było Tobie wybaczam z solowego dorobku Grzegorza Ciechowskiego. Bończyk odpalił sample z afrykańskimi śpiewami jak w oryginale, na moment zbliżyliśmy się do Czarnego Lądu jakim go widzieli Peter Gabriel czy Paul Simon. Ale żeby tak ni z tego ni z owego wtrącić w utwór kilkuminutowy jam z zupełnie innej muzycznej bajki? Rewelacja! Dwaj liderzy zeszli na moment ze sceny, a Bauer, Gasiul i Nowak sami doskonale udźwignęli frippowską konwencję. A potem już szaleństwo w pełnym składzie i … znów murzyńskie zawodzenie.  Jak przyznał wokalista wykonany potem Kominiarz również należał do spuścizny Ciechowskiego – to jego kompozycja dokończona już przez Krzywańskiego, który poprosił Bończyka o dopisanie tekstu – takie symboliczne przekazanie pałeczki. Znów powrót do ostatniego albumu – zabrzmiały Katatonia i genialne Mamo, daj mi sen – czego w tym utworze nie ma? Soczyste partie gitary Krzywańskiego, walczykowate zwrotki i wściekły, jak najbardziej republikański refren. Aha, jeszcze długa recytatywa, w której Bończyk posiłkował się wyświetlonym na ekranie laptopa tekstem. Z paroma zdaniami się nie wyrobił, ale nie zamierzam robić mu z tego zarzutu. I tak od początku czekałem na ten właśnie kawałek. Na koniec jeszcze jeden Crimsonowski jam.

 Czy czegoś zabrakło? Publiczność domagała się Nieustannego tanga, od którego wykonania rozpoczęła się współpraca spółki Bończyk-Krzywański. Ale grzechem byłoby narzekać. Znakomity koncert, profesjonalne a jednocześnie bardzo życzliwe zachowanie muzyków (długo jeszcze potem gawędzili z fanami). Jeśli tylko będzie okazja, na pewno jeszcze wybiorę się i na Depresjonistów, i na Sandaless. Bo czy im znów zechce się przyjechać do Olsztyna? Nie wiem i jeszcze raz przepraszam za moje miasto.

tekst i zdjęcia: Paweł Tryba

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.