'Metromania' to ostatni album, który pan Bornemann zafundował fanom przed kilkuletnią przerwą (nie licząc soundtracku do Codename Wildgeese*). Eloy udanie podążyli na nim ścieżką wytyczoną już na albumie 'Colours', na którym zespół przedstawił nagrania bardziej przystępne, i krótsze, niż to wcześniej bywało. Kontynuowanie tej nowo wypracowanej stylistyki było tym łatwiejsze, że ustabilizował się skład zespołu: zmieniła się jeno osoba perkusisty, którym od płyty 'Time to Turn' został Fritz Randow. I dało to niezłe rezultaty, bo zdobiona futurystyczną okładką z jakimś kosmicznym stworkiem 'Metromania' to solidny album.
Ale 'Metromania' to też nieodrodne dziecię lat osiemdziesiątych. Pełno tu krzynę dziś archaicznie brzmiącej elektroniki, a zawarty na albumie plastik można by wywozić ciężarówkami. No cóż, takie czasy były. Mnie to nie razi, bom w tychże latach osiemdziesiątych zaczynał swoją przygodę z muzyką, racząc się obficie płytami Pet Shop Boys, Jarre'a czy innego Vangelisa, ale co wrażliwsze uszy produkcja 'Metromanii' może drażnić. Nie da się ukryć, syntezatory momentami strasznie świdrują, a bębnom brak głębi i przestrzennego brzmienia, zwłaszcza wtedy, gdy perkusista łoi w elektroniczne gary.
Można jednak na to przymknąć oko (a raczej ucho :-)) bo - jako się rzekło - 'Metromania' to płyta zupełnie niezła. Moim ulubionym na niej nagraniem jest 'All Life Is One'. Pierwotnie poznałem je - że pozwolę sobie na odrobinę prywaty - dzięki składance 'Chronicles', i już wtedy uznałem, że to jeden z lepszych elojowych utworów. Elektryzujący dialog pana Bornemanna z hipnotyzującym vocoderowym pogłosem, wspierany dudniącym i bardzo selektywnie nagranym basem, naprawdę może przenieść w odmienne stany świadomości. Niewiele gorsze są też najdłuższy na płycie 'Follow the Light' i 'Nightriders', oba bardzo rytmiczne, oparte na energetycznych gitarowych riffach. Zwłaszcza w drugim z nich pan Frank na gitarze grzeje tak, że momentami robi się wręcz hard rockowo, przy czym to raczej taki uładzony hard rock spod znaku Survivor (tak mi się jakoś kojarzy, bo we wkładce kompaktu pan Frank ma równie fantazyjną beretkę co ta, która zdobiła głowę wokalisty Survivor w pamiętnym 'Eye of the Tiger'), Whitesnake z drugiej połowy lat osiemdziesiątych czy innego Magnum. Niezgorzej wypada też żywiołowy otwieracz 'Metromanii', czyli 'Escape to the Heights'. Pozostałe utwory są już słabsze, trochę zbyt jednostajne i jednokopytne. Ale posłuchać można, zwłaszcza zamykającej album tytułowej 'Metromanii', w której całkiem sporo się dzieje, przynajmniej na początku. Urok tego nagrania tłumią skutecznie kiczowate syntezatory, ale - jako się rzekło - tak się podówczas grało.
Wiem, że wiele osób ten album niezbyt lubi: wystarczy poszperać na Allmusic czy Progarchives, a i odwiedzający nasz progrockowy serwis nie oceniają 'Metromanii' wysoko. Ja tam jednak z ochotą poddaję się dyskretnemu urokowi kiczu i plastiku lat minionych, pewnie trochę z nostalgii za nimi ;-). Lubię sobie potupać nóżką przez te nieco ponad czterdzieści minut bezpretensjonalnej syntezatorowo-gitarowej elojowej muzyki. A poza tym, jeśli sobie przypomnieć, co w latach osiemdziesiątych wyprawiały tuzy progresu, jak np. Yes czy Genesis, łacno okaże się, że 'Metromania' to wcale nie taki zły album i bez naciągania można mu dać solidną trójeczkę z plusem:
3,5/5
* Ale to nie był prawdziwy Eloy, bo płytę nagrali koledzy, których Frank Bornemann zostawił na lodzie, mówiąc, że już się zmęczył graniem. Panowie Arkona, Folberth i Matziol dokooptowali wówczas pana o wdzięcznym nazwisku Nemec-Bolek i sprokurowali to straszydełko, o którym dziś nikt już nie pamięta.