2. Azathoth (4:11)
3. Queen Street gang (4:20)
4. Leg (5:31)
5. Clean innocent fun (10:24)
6. Metempsychosis (16:19)
Czas całkowity: 43:25
- Njerogi Gategaka (Mont Campbell) - bass, vocals
- Sam Lee-Uff (Dave Stewart) - organ
- Simeon Sasparella (Steve Hillage) - guitar, vocals
2 komentarzy
-
Geniusz. Jedna z moich ulubionych płyt. I aż się nie chce wierzyć, że nagrana został trochę przypadkiem, przy okazji nagrywania Egg. Oczywiście wszystkim wiadomo, że Stewart i Hillage to śmietanka muzycznego świata. Nie mogło się nie udać. Dzięki temu mamy wspaniałą psychodeliczną płytę, okraszoną często bluesem. Jedyne co troszkę razi to brzmienie, strasznie trzeszczące i chropowate (nawet remaster Akarmy tak brzmi), ale można to wybaczyć. Pierwszy kawałek to jeszcze lajcik. Taki hiciorek w stylu nie istniejącego jeszcze Black Widow (ale istniejącego Pesky Gee!). Ładne melodie, dwa wokale. Natomiast już Azathoth przybija do ziemi posępną atmosferą i bardzo psychodelicznymi wejściami gitar. To chyba mój ulubiony kawałek z tej płyty. Queen St. Gang to bardzo chwytliwy instrumentalny utwór, opart na podchodzie basowym i klawiszach, które słyszałem splagiatowane już w tytlu różnych utworach... Leg to taki trochę dziwny blues, ale jeszcze dość stonowany, w porównaniu do tego co dzieje się na Clean Innocent Fun. Jeżeli jakas kapela bluesowa chciała grać psychodelię, to tak to by się chyba skończyło. Mroczny riff, dużo klawiszy, gitary kopiują linie wokalną (a może na odwrót?) a do tego wszystkiego duszna atmosfera. Coś pięknego. A na sam koniec Metempsychosis (termin zaczerpnięty od Pitagorejczyków). To już prawdziwie psychodeliczne doświadczenie, pełne zgiełku, niepokoju i tej duszności, która towarzyszy całemu albumowi. Wstyd nie znać. 5/5
Rafał Ziemba piątek, 02, kwiecień 2010 20:54 Link do komentarza -
Jest kilka płyt, które w kręgach fanów są wychwalane pod niebiosa, ale na mnie nie do końca robią aż tak piorunujące wrażenia, jak można by się było tego spodziewać. Jedną z nich jest album grupy Arzachel o takim też tytule.
Gacek piątek, 02, kwiecień 2010 20:54 Link do komentarza
Płytka rozpoczyna się bardzo chwytliwym, przyjemnym, ale niebanalnym zarazem kawałkiem 'Garden of Earthly Delights'. Od razu słychać tutaj charakterystyczny styl, który będzie towarzyszył słuchaczowi na całym krążku. Mocno w pamięć zapadają wyraziste partie organów i naprawdę przejrzysty wokal a do tego surowe brzmienie całości, które jednym się podoba a innym nie - dla mnie jednak nadaje ono muzyce specyficzny nastrój.
'Azathoth' to już czysty patos, który tworzą ponownie organy i podniosły wokal - bardzo udana, klimatyczna i ponownie zjadliwie podana kompozycja.
Dalej mamy instrumentalny 'Queen St. Gang', w którym to słychać wyraźny bluesowy korzeń, utworek naprawdę fajnie się rozwija i czuć że muzycy grają tutaj naprawdę na pełnym luzie.
Zdecydowanie żwawiej jest natomiast w kompozycji 'Leg'. Na początek delikatny wstęp i bluesowa gitarka a po chwili głośne, jazgotliwe uderzenie i z każdą sekundą coraz bardziej psychodeliczny klimat.
Grupa nie zwalnia ani na chwilę w kolejnej, tym razem dłuższej, bo ponad dziesięciominutowej, kompozycji 'Clean Innocent Fun'. Naprawdę ciekawy wokal wspomaga tutaj jazgotliwa gitara i jeszcze bardziej jazgotliwe organy. Czysta, ale zarazem trzymana w określonych ramach psychodelia. Z każdą minutą rozwija się tutaj gitarowa inwencja i grupa coraz lepiej sobie poczyna aż do krytycznego momentu, po którym wraca początkowa chwytliwa partia wokalna. Można by powiedzieć, że tytuł dobrze określa to, co się dzieje w tym utworze (chociaż nie wiem czy to Innocent jest na miejscu).
Na koniec Arzachel serwuje słuchaczom najdłuższy utwór na płycie, zatytułowany 'Metempsychosis' czyli ponad 16 minut psychodelicznego jazgotu. Chyba to słowo najlepiej określa to, co się dzieje w tej kompozycji. Początek jest trochę mroczny i zarazem obiecujący, ale dalej... bywa bardzo różnie. Nie jestem specem od tego typu dźwięków, ale trochę za mało tutaj chwilami muzycznej treści. W połowie pojawia się małe wyciszenie a później dźwięki mocno chwilami kojarzące się z wczesnym Pink Floyd. Utwór wieńczy prawdziwa burza piszczących, jazgotliwych dźwięków. Kompozycje trzeba potraktować może nieco inaczej niż resztę, bo jest to trochę inna forma, ale... jednak mnie to nie rusza.
Podsumowując całą moją wypowiedź - spośród wielu zespołów jednej płyty, często nazywanych legendarnymi, Arzachel jest zdecydowanie zjawiskiem wartym odnotowania. Jedyna płyta, którą pozostawił po sobie zespół nie jest żadną wielką rewelacją na miarę wczesnego Pink Floyd czy King Crimson, a szczególnie dla tak przeciętnego fana prog rocka jak niżej podpisany. Trudno zresztą poważnie traktować ten krótki epizod w życiu dość młodych wtedy muzyków.
Na pewno jest to solidna dawka psychodelicznego (hard) rocka na dość równym (pomijając kiepskawą końcówkę) wysokim poziomie.
Solidna ocena 4 się zdecydowanie należy.