„Underground will never die! Fuck the system!” Takimi oto słowami witają nas panowie z Electric Moon na jednej z dwóch najnowszych koncertówek w swoim dorobku. Ale słowa napisane są jedynie na okładce płyty, nikt ich nie wypowiada, gdyż radosna twórczość zespołu jest wyłącznie instrumentalna. Przemawia tu jedynie muzyka. W ubiegłym roku ekipa Suli Bassany wydała dwie płyty dokumentujące festiwalowe poczynania grupy. Recenzję pierwszej z nich właśnie czytacie, drugiej, hmm, powiedzmy, że jest w przygotowaniu. Na „Live 2012 One” znalazł się materiał zarejestrowany na niemieckim Zytanien Festival 2012. Nietypowo, najpierw wspomnę o brzmieniu tego albumu. Zwykle nie zaczynam od tego, ale w tym przypadku była to pierwsza kwestia, na jaką zwróciłem uwagę. Płyta brzmi naprawdę świetnie, przejrzyście, czytelnie, dźwięk jest całkiem selektywny. Momentami przeszkadza mi brzmienie talerzy, ale poza tym nie ma się do czego przyczepić. Gdyby nie okrzyki widowni (i tak raczej sporadyczne) ciężko byłoby się domyślić , że muzykę nagrano na żywo. W dodatku w skromnym, trzyosobowym składzie, ale bynajmniej nie słychać tu braku jakichkolwiek rąk czy nóg. Przyznam się szczerze, że wcześniej nie spotkałem się z twórczością Electric Moon, ale doznania mam bardzo pozytywne. Jedna pani i dwóch panów grają coś, co osobiście określiłbym jako mieszankę stonera, acid rocka, psychodelii i post rocka. Sekcja rytmiczna jest bardzo stonerowa, mięsista, nadaje ton, tempo i wyrazistość. Michael Orloff nieubłaganie wybija rytm, Komet Lulu dobija basem, który dobitnie podkręca groove. Brzmienie gitary nie jest już tak oczywiste jak mogłoby się wydawać. Nie są to wyłącznie mordercze riffy, napędzające większość kapel stonerowych, choć oczywiście ich nie brakuje, ale na całe szczęście Sula Bassana dba o to by było ciekawie. W muzyce EM jest bardzo dużo transowości (zapomniałem o tym wspomnieć omawiając sekcję rytmiczną), wspomagają to hipnotyzujące ściany gitar (stąd to skojarzenie z post rockiem), ale nie brakuje też partii całkiem spokojnych, delikatnie rozwijających się (tak zaczyna się drugi utwór). Całość jest bardzo klimatyczna (żeby nie powiedzieć po prostu mroczna), nastroje często się zmieniają. Utwory naszpikowane są różnymi, psychodelicznymi smaczkami, muzycy nie zapominają o gitarowych efektach i leciutkich, klawiszowych dodatkach. Zespół ma na takie rzeczy dużo czasu, gdyż ich „piosenki” są dość długie. To żadne piosenki, to prawdziwe kolosy, właściwie każdy kawałek to oddzielna suita (oczywiście, że celowo przesadzam)! Ale średnia to jakieś 11-12, pierwszy utwór to ponad 20, a całość trwa około 78 minut! Jest więc czego słuchać. Ciekawostką jest brak tytułów, w ich miejsce wstawiono czas trwania poszczególnych kawałków. Sugeruje to bardzo swobodne podejście do zarejestrowanego materiału i prawdopodobieństwo pewnej dozy improwizacji. Można położyć się i zupełnie w tym wszystkim zatonąć, chłonąć każdą komórką, a można równie dobrze wykorzystać „Live 2012 One” jako fantastyczny podkład pod codzienne czynności. Prawda jest taka, że do tej płyty trzeba mieć trochę cierpliwości, bo materiału jest mnóstwo, ciężko się w tym na początku połapać i trzeba wygospodarować naprawdę sporo czasu by przesłuchać tego od początku do końca. Ja najczęściej puszczam sobie tą koncertówkę Electric Moon w samochodzie, jadąc do pracy. Jak na razie (tfu, tfu i odpukać w niemalowane) bez mandatu. Ale w razie czego wyślę rachunek do Sulatron Records!
Gabriel „Gonzo” Koleński