Mam z tą płytą ewidentny problem. Niedawno recenzowałem coś podobnego, więc odczucia powinny być zbliżone. I tu zaczyna się ten mój problem. Niemiecki Electric Moon nagrał w zeszłym roku dwie podobne płyty – instrumentalne koncertówki z festiwali. Pierwszą łyknąłem bez przysłowiowej popity, druga nie wchodzi mi już tak dobrze, trochę zaklinowała się w gardle. Mamy tu do czynienia z podobną konwencją – utwory są ponazywane czasem trwania, są bardzo długie (tylko cztery, a płyta trwa ponad godzinę), snują się niespiesznie, rozwijają powoli, od delikatnych partii do ostrzejszych fragmentów z gęstymi fakturami gitary. Poszczególne części nie raz trwają dość długo, dźwięki niemal mantrycznie powtarzane są przez dłuższy czas. Niestety mało jest tu zaskoczeń. To co było fajne na „Live One” jest nużące na „Live Two”, bo już gdzieś to było. Te dwie płyty są zbyt podobne do siebie. Przez to, o ile „Live One” jest ciekawym przedsięwzięciem, to „Live Two” jest trochę na siłę, moim zdaniem. Na obu koncertach grupa zaproponowała trochę inny materiał, ale zbyt podobny do siebie, zresztą osobiście uważam, że na „Live at Rockt den see” zabrakło pomysłów, momentami wieje nudą i robi się zbyt monotonnie. Do beczki dziegciu trzeba jednak dodać łyżkę miodu. Na tym albumie najlepiej wypada, moim zdaniem, najdłuższy utwór. Jest dobrze poprowadzony, najciekawszy ze wszystkich, zawiera w sobie sporo energii, jest dynamiczny. Dobre i tyle, jak ktoś jest fanem instrumentalnego acid rocka, warto sięgnąć po to wydawnictwo chociażby dla trwającego, bagatela 29 minut, utworu numer 3.
Gabriel „Gonzo” Koleński