Po podsumowaniu tego co z polskiej muzyki słychać u mnie było najczęściej (do poczytania tutaj: KLIK) przyszła pora na podsumowanie światowego grania. Tutaj było zdecydowanie trudniej więc i późno dość publikuję ten tekst. Ale lepiej późno niż wcale, mamy w końcu dzisiaj Trzech Króli - więc wciąż okres świąteczny, to i na podsumowania ciągle pora dobra. W moim zestawieniu zabrakło miejsca na wiele albumów, wśród których są np. wydawnictwa Gleba Kolyadina z Iamthemorning, The Sea Within czy znakomitego koncertowego wydawnictwa Opeth. A wszystkie te plątały mi się we wczesnym projekcie zestawienia - niestety miejsc jest tylko 15. Oto moje podsumowanie roku 2018! Zapraszam do lektury.
15. Distorted Harmony "A Way Out"
Tak jak napisałem - miałem kilka innych typów na otwarcie mojej listy podsumowującej, ale zdecydowałem się na izraelsko-amerykański projekt Distorted Harmony. Przekonał mnie znakomity koncert, na jakim byłem w listopadzie w Poznaniu (grupa odwiedziła Polskę po raz pierwszy, koncertowała u boku Disperse). Nowy materiał znakomicie zagrał na żywo, a poza tym mam spory sentyment do poprzedniego wydawnictwa grupy. Niemniej tegoroczny krążek wcale mu nie ustępuje, to wciąż solidna dawka nowoczesnego progresywnego metalu, który łączy w sobie mocne riffy, popisowe solówki i melodyjne wokale. Całość jest świetnie wyprodukowana i stoi na najwyższym światowym poziomie. Nic tylko trzymać kciuki za chłopaków, by w końcu ktoś "z góry" ich dojrzał i zaczną być zauważani jak Haken, Leprous czy podobni - trzymam kciuki, bo Distorted Harmony na pewno zasługuje na takie uznanie!
14. Krakow "Minus"
Trudno znaleźć norweski zespół metalowy, który nie byłby w jakiś sposób powiązany z tamtejszą sceną black metalową. Nie inaczej jest też w przypadku Krakow - stoner metalowej kapeli, w której występują m.in. Frode Kilvik (Aeternus, Gravdal czy na basie koncertowo wpierający Taake) albo Rune Nesse (Enchanting Darkness, Orkan). Ale uspokajam: na albumie "Minus" black metalu nie ma ani grama, za to mamy soczystą dawkę nieco psychodelicznego stonera, z dość wyraźnym progresywnym zacięciem. Mastodon się kłania, ale też wiele innych inspiracji - od Electric Wizard przez Sleep po Kyuss. Posłuchajcie tylko "Sirens" albo cudownego, kojącego utworu tytułowego, a będziecie wiedzieć o czym mowa. Świetny album i jedno z moich większych tegorocznych odkryć!
13. Sumac "Love In Shadow"
Po rozpadzie legendarnego już Isis (trafniej można to określić jako zawieszenie działalności twórczej, bo grupa wciąż wydaje albumy live czy kompilacje, a zdarzyło się jej też zagrać w tym roku wyjątkowy koncert) lider grupy Aaron Turner nie porzucił muzyki. Podbnie jak koledzy tworzy tu i tam, a jednym z objawów jego twórczości jest projekt Sumac założony m.in. z Brianem Cookiem z Russian Circles. Panowie wspólnie komponują monumentalne, sludge i post metalowe walce, w których mimo wszystko sporo jest miejsca na przestrzeń znaną z choćby post rocka. Ostatnie wydawnictwo Sumac to "Love In Shadow" i propozycja ta ukoi zmysły każdego fana ciężkiego, powolnego grania. Na album składają się cztery kilkunastominutowe kolosy, z których każdy to post rock i post metal w pigułce. Wg mnie pozycja obowiązkowa dla fanów takiego grania.
12. YOB "Our Raw Heart"
Właściwie to tak powinien brzmieć doom metal - niespieszny, wręcz powolny, mocny w riffie i perkusji, chwilami jakby zapominający się w muzycznym transie. Tak brzmi najnowszy album YOB, solidna dawka wolnej, walcującej muzyki, która chwilami brzmi jak puszczony na pół gwizdka stoner rock. Gdyby niektóre utwory Mastodon puścić w zwolnionym tempie to mogłoby to podobnie grać. "Our Raw Heart" doskonale się natomiast sprawdza jako soundtrack do robienia różnych rzeczy, w tym do spania. Nie jeden raz zdarzyła mi się w tym roku drzemka przy tych potężnych dźwiękach. Dziwne, ale prawdziwe. Kawał znakomitego doom metalowego grania z wyraźnym powiewem pustynnego kurzu.
11. Daughters "You Won't Get What You Want"
Takiego krążka nikt się nie spodziewał, zresztą od wydania ostatniego albumu minęło przeszło 8 lat, a ten tegoroczny wydany został jakoś tak... znienacka. A przynajmniej tak trafił do mojego odtwarzacza. Album ów to jedyna w swoim rodzaju mieszanka noise rocka, industrialu, no wave, elektroniki, jazzu, awangardy, punka - cholera, czego tutaj nie ma! Mieszanka wybuchowa, która zrobi Waszym umysłom prawdziwy "mindfuck". Do tego nieco przerażająca okładka (ale bardzo fajna!) i mamy przepis na album, którego bać się będą Twoi znajomi jeśli im go zaprezentujesz. Albo bać będą się Ciebie, że tego słuchasz i - co więcej - czerpiesz z tego przyjemność. Czerpać bowiem przyjemność ze słuchania "You Won't Get What You Want" zdecydowanie można, choć nie należy ta sztuka do prostych. Dajcie temu czas, pozwólcie robić zamęt w głowie, a później cóż... trudno będzie Wam się tego krążka z głowy wyzbyć. Wiem z autopsji, a tytuł mówi sam za siebie.
10. Deafheaven "Ordinary Corrupt Human Love"
Kolejna rzecz z pozoru "nieprzyjemna", ale kiedy dacie jej szansę to możecie się w niej rozkochać. Deafheaven od zawsze stało jakoś w rozkroku między post rockiem i black metalem, raz skłaniając się w jedną, a drugim razem w przeciwną stronę. Ale zawsze zawieszeni byli gdzieś w tej pustej przestrzeni, którą mało zespołów chce zagospodarować. Alcest czasami tam trafi i chyba to porównanie jest najbliższe Deafheaven. Niemniej na tegorocznym "Ordinary Corrupt Human Love" grupa solidnie łomoce i pięknie buja zarazem. W otwierającym "You Without End" mamy post rockowe klawiszowe pejzaże, a w kolejnym "Honeycomb" kawalkadę black metalowych blastów i... piosenkowy, wesoły refren! Dla mnie cudo, słucha się tego wybornie, choć zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś z black metalem nie miał do czynienia to sama znajomość post rocka może być tutaj niewystarczająca. Ale mimo wszystko warto spróbować i odkryć istniejące w tej muzyce specyficzne piękno i klimat.
9. Nine Inch Nails "Bad Witch"
Byłem, jestem i będę fanem Nine Inch Nails oraz niemal wszystkiego czego dotknie się Trent Reznor. Ale w ostatnich latach jednak dawał mi czasami powody do niepokoju o jego twórczą formę i zawsze związany był z tym pewien jegomość co zwie się Atticus Ross. Jednak seria EP-ek wydawanych od momentu kiedy drugi z panów stał się pełnoprawnym członkiem NIN napawa mnie optymizmem. I tegoroczna "Bad Witch", określana jako full-album, a będąca w istocie zamknięciem trylogii EP-ek (rozpoczętej w 2016 przez "Not The Actual Events" i kontynuowana przez "Add Violence" w 2017), jest tego mojego narastającego optymizmu ukoronowaniem. Nie wiem co Ross powiedział Reznorowi i w jakich okolicznościach, ale mamy tutaj w końcu staromodny, brudny i niedbały industrial, za jaki NIN pokochałem. Wśród utworów m.in. petardy jak "Shit Mirror" czy "Ahead Of Ourselves" oraz mocno inspirowanym twórczością Davida Bowiego "God Break Down The Door".
8. Monuments "Phronesis"
Cztery lata kazali czekać na swój kolejny album panowie z Monuments. Kiedy rozpalili mnie do czerwoności wydanym w 2014 roku albumem "The Amanuensis" miałem wrażenie, że tak wysoko postawionej poprzeczki nie uda się przeskoczyć. No i nie udało się... ale nowym krążkiem Monuments sięgają bardzo wysoko. "Phronesis" to konkretna dawka współczesnego nu metalu połączonego z djentem, połamanymi riffami i wręcz popowymi wokalizami. Uszczypnijcie mnie kiedy po raz osiemnasty pod rząd będę słuchał "Stygian Blue", a potem dwa dni pod nosem będę nucił ten refren. Wpadających w ucho kompozycji jest jednak tutaj więcej, ot choćby "Mirror Image" z refrenem, którego w moim odczuciu nie powstydziłby się nawet sam Król Popu. Zaśmiejecie się pod nosem, ale w nowym albumie Monuments wyczuwam jakiś taki popowy groove, którym cała ta muzyka żyje. A że podana jest w metalowym i mocnym wydaniu - to już inna sprawa.
7. The Ocean "Phanerozoic I: Palaeozoic"
Rozważań na temat powstawania współczesnego świata ciąg dalszy. Tym razem Panowie z The Ocean wzięli na warsztat pierwszą z er fanerozoiku, czyli paleozoik. Nie będę się tutaj rozpisywał na temat tekstów, ale od kilku albumów The Ocean przedstawia historię Ziemii jaką znamy w sposób bardzo artystyczny. I choć teksty odgrywają znaczną rolę to oczywiście najważniejsza jest tu muzyka. Na "Phanerozoic I: Palaeozoic" spotykamy się z burzliwą erą, którą doskonale odzwierciedla stoner, sludge, post metalowa aranżacja. Wszystko to w bardzo progresywnym wydaniu, czego dowodem bogate instrumentarium: są tu trąbki, instrumenty smyczkowe, ciut elektroniki, pianino. A wśród gości Jonas Renkse z Katatonii, który zaśpiewał w najdłuższym i znakomitym "Devonian: Nascent". Kawał solidnego post metalowego grania, a dzięki tej płycie postanowiłem w 2019 roku zdecydowanie bliżej przyjrzeć się całej dyskografii The Ocean, którą co wstyd przyznać - znam tylko "po łebkach".
6. Tesseract "Sonder"
Bałem się trochę, że po wydaniu genialnego "Polaris" Brytyjczycy mogą nie utrzymać wysokiego poziomu i tej poprzeczki nie przeskoczą. Nie przeskoczyli, ale wydali niemal równie udany krążek. Nie spuszczają pary z gitar i brzmią one wciąż potężnie, a od djentowych riffów drżą głośniki. Połamańce robią wciąż zawieruchę w głowie, a nogi gubią się w rytmie kiedy chcą przytupywać. Do tego Tomkins ponownie ułożył gamę znakomitych linii wokalnych, sam przy tym wypadając świetnie. Odpalcie sobie dość głośno taki "Luminary" czy "Juno", pozwólcie się tej muzie ponieść i odlećcie. Tesseract to aktualnie pierwsza liga światowego progresywnego metalu, którą wciąż mam na liście "must-see", bo choć widziałem w wydaniu festiwalowym (będą też na Prog In Park 2019, ale to znów festiwal) to brak mi ciągle ich koncertu klubowego. Panowie promotorzy - Tessaract może? Czekamy!
5. Long Distance Calling "Boundless"
Po dwóch latach przypomnieli o sobie również niemieccy pionierzy post rocka. Long Distance Calling to grupa, która nie była mi obca od lat, ale jakoś nigdy nie zasłuchiwałem się w ich albumy. Zmieniło się to z wydaniem w tym roku znakomitego "Boundless", które opanowało mój odtwarzacz na kilka tygodni po premierze. Zacząłem cofać się do starszych nagrań i odkrywać grupę na nowo, a momentem kulminacyjnym był znakomity koncert w Krakowie. Od tego czasu "Boundless" jeszcze bardziej mi siadło, a ja zacząłem umieszczać krążek ten w czołówce moich płyt roku. I tak zasłużenie wylądował on na miejscu piątym. Do teraz ciarki na plecach pojawiają się u mnie przy finale "Out There" czy w trakcie "Skydivers", kiedy perkusja rozpędza się niemal do thrashowych prędkości i pojawia się nawet podwójna stopa. Doskonałe połączenie post rocka, progresywnego metalu i krautrocka.
4. Haken "Vector"
Haken już od dawna plasuje się w czołówce światowego progresywnego metalu, a wydając takie album jak "Vector" tylko się na tej pozycji umacnia. Kolejny krążek od Brytyjczyków kontynuuje drogę obraną na wydanym dwa lata temu "Affinity". Ponownie usłyszmy trochę syntezatorów i elektroniki, co pozwala na przyrównania do progresywnych zespołów z lat 80-tych, ale podobnież jak ostatnio - całość podana jest w ultra nowoczesnej formie, która ma gro gitarowych połamańców i djentowych riffów. Jeśli dołożymy do tego doskonałe brzmienie całości i dwa wyróżniające się utwory w postaci kolosalnego "Veil" i znakomitego instrumentalnego "Nil By Mouth" (co za solówki!) to mamy przepis na wyśmienity album. Takim jest zdecydowanie "Vector" i choć powtarzałem już wielokrotnie, to powtórzę jeszcze raz: Haken zjada Dream Theater na śniadanie. I jeśli koledzy z Ameryki utrzymają niespecjalnie wysoki poziom wydawnictw to z Teatru Marzeń pozostanie już tylko "teatrzyk". I to głównie do tworzenia memów (swoją drogą widzieliście jak na ostatnim teledysku Mangini ma wysoko zawieszone talerze? Gra na nich jakby muchy odganiał!).
3. Ihsahn "Ámr"
Możecie kręcić nosem, że album Ihsahna zawsze znajduje się u mnie w zestawieniu za każdym razem kiedy Tveitan coś wydaje. Ale mogę to wytłumaczyć w bardzo prosty sposób: każdy kolejny album tego artysty jest po prostu znakomity. Nie wiem kiedy wena twórcza w legendarnym Norwegu się wypali, ale oby moment ten nigdy nie nastąpił. Na siódmym już studyjnym krążku Ihsahna zatytułowanym "Ámr" otrzymujemy całą gamę muzycznych diamentów: od black metalowego piekła w otwierającym "Lend Me The Eyes Of Millenia", przez progresywną balladkę "Sámr" i awangardowy "In Rites Of Passage" aż po niemal piosenkowe "Twin Black Angels". Jeśli macie otwarte umysły i lubujecie się w nowoczesnym progresywnym metalu to w krążku tym pewnie się zakochacie. Gdyby nie moja wieloletnia miłość i sentyment do "After" (2010) pewnie obwołałbym "Ámr" najlepszym krążkiem Ihsahna w karierze, ale póki co jest na miejscu drugim - a może za 8-10 lat zmienię zdanie?
2. Antimatter "Black Market Enlightenment"
Mick Moss dość długo kazał czekać na swój kolejny krążek spod szyldu Antimatter, ale oczekiwanie się opłaciło. Oto przed Wami "Black Market Enlightenment", który moim zdaniem jest najlepszym krążkiem jaki Mick wypuścił. Eklektyczny, bogaty w instrumentarium, klimatyczny, doskonale brzmiący, nie odrywający się od pozostałej części dyskografii - po prostu znakomity. I do tego zawierający takie perełki jak "Existential", "Between The Atoms" czy "Partners In Crime". Znajdą się maruderzy grzmiący, że momentami brzmi to jak Anathema (ale czy Anathema brzmi teraz jak... Anathema?), znajdą się też tacy, którzy zganią mnie za wyniesienie tego krążka ponad starsze nagrania. Ale nie obchodzi mnie to - "Black Market Enlightenment" trafia mi prosto w serducho i gdyby nie fakt, że miejsce pierwsze może być tylko jedno, to pewnie byłby na szczycie.
1. A Perfect Circle "Eat The Elephant"
A na szczycie jest Maynard James Keenan i Billy Howerdel oraz ich dawno nie słyszane A Perfect Circle. I choć na nowy album tego projektu przyszło nam czekać dłużej niż (póki co) na nowy album Tool to zdaje się, że niektórzy o nim zapomnieli. A grupa przypomniała się nieco z zaskoczenia i to genialnym krążkiem. Znaleźli się jednak malkontenci, choć wydaje mi się, że po prostu niektórym jest dobrze na duchu kiedy skrytykują coś, co w zdecydowanej większości się podoba - jeśli tak to niech krytykują i sobie ulżą, w nosie mam ich opinie. Dla mnie "Eat The Elephant" to krążek genialny, który z powodzeniem obroni się w czasie i do którego będę wracał bardzo często. Wśród zarzutów pojawiało się czasami zdanie, że za mało tu gitar, za dużo klawiszy i generalnie nie pasuje to do APC. Po pierwsze: od wydania ostatniego albumu minęło 14 lat! A po drugie: no cóż, widziałem w tym roku dwukrotnie zespół na żywo i KAŻDY utwór z nowej płyty doskonale współgra ze starszymi kompozycjami, więc nie zrozumiem tego zarzutu. Ponadto: perełki takie jak "Hourglass", "TalkTalk", "The Doomed", "The Contrarian" czy przebojowe "So Long, and Thanks for All the Fish" będą wspominane za 5, 10 czy 15 lat równie ciepło co starsze utwory Perfekcyjnego Kręgu. Mój osobisty numer jeden 2018!
-