A+ A A-

Najarani Krzyżacy, czyli jak Shannon udźwiękowili farsę

aferaDawno, dawno temu, u zarania obecnego stulecia, w jakiejś gazecie przeczytałem, że powstaje film, na który z przyjemnością poszedłbym do kina. 1409: Afera na zamku Bartenstein zapowiadała się intrygująco. Widział to ktoś, żeby nakręcić komedię o... Krzyżakach? Toć to dyżurne szwarccharaktery naszej historii - co kronikarze bogato udokumentowali, a Sienkiewicz z Kraszewskim mistrzowsko podkreślili. I teraz komedia? A w sumie dlaczego nie? Śmiech to także oręż w walce z wrogiem. Zarys scenariusza przedstawiał się nieźle: skarb ukryty na terenie zamku zaludnionego przez wyjątkowo ciamajdowatych rycerzy-zakonników. Obsada też budziła zaufanie. Najlepsi młodzi (wtedy) aktorzy jak Andrzej Nejman i Jan Wieczorkowski z jednej strony, a z drugiej mistrzowie z wieloletnim doświadczeniem (Jan Machulski, Jerzy Bończak). Sam Jan Suzin w roli narratora. Animowane sekwencje. Plus, co dla nas najistotniejsze, oprawa muzyczna powierzona olsztyńskim Celtom z Shannon. Mogło być pięknie. Wystarczyło nie schrzanić dobrego pomysłu. Tandemowi reżyserskiemu w osobach Rafała Buksa i Pawła Czarzastego niestety nie udało się uniknąć wpadek na kilku... wielu... a co ja będę słodzić – na każdym polu!

 

grupowoSzybka sonda. Proszę podnieść rękę, jeśli byliście na  Aferze... w kinie. Cóż to? W ogóle nikt się nie zgłosił? Nic dziwnego. Afera... ukazała się tylko na DVD. W 2005. roku. Dobre cztery lata od zakończenia zdjęć. Jeśli mam być szczery - nie rozumiem po co w ogóle ten film ujrzał światło dzienne. Punkt wyjściowy scenariusza dawał możliwość stworzenia galerii ciekawych postaci. To się akurat po części udało. Oto bowiem wśród załogi twierdzy mamy podejrzanie wyluzowanego brata Ottona (Wieczorkowski), który z Ziemi Świętej przywiózł fajkę i zapas tajemniczego zielska. Otton spotyka się na dodatek z Jagientką (Joanna Brodzik) - ponętną, ale nierozgarniętą córką litewskiego kniazia (Andrzej Szopa). Brat Kunon (Nejman) zgrywa Conana, a na dodatek jest nałogowym poligamistą. Odziany w mnisi habit Schneider (Jerzy Bończak) to skryba, który w ciszy swej celi pisze średniowieczną wersję Hustlera. Hiszpan Eugeniusz, (o)błędny rycerz (Marek Włodarczyk), wbrew tradycji wyładowuje swój gniew na snopkach siana zamiast na wiatrakach. Jest jeszcze stary, cwany (w swojej własnej opinii) komtur (Machulski), który tak naprawdę poziomem inteligencji nie odbiega od podwładnych. Czyli jest kretynem. Tyle fajnych, humorystycznych spięć mogło między tymi nieudacznikami powstać, tymczasem ja zaśmiałem się podczas oglądania Afery... dwa razy. Liczyłem. Humor zaserwowany w 1409 winduje Nagą broń do rangi sztuki wysokiej. Obraca się wokół spraw poniżej pasa, powtórzeń jednego zdania naście razy (co w tym, u licha, śmiesznego?) i wyjątkowo nieudolnych cytatów z dzieł literackich (Komtur ukrywający w lochach "swój skarbuś", białowłosy oprych z dwoma nagimi mieczami, który pomylił drogę do smoka). Może są amatorzy takiego humoru, kto wie? Ja w każdym razie się do nich nie zaliczam. Kolejnym gwoździem do trumny jest koszmarnie poszatkowana fabuła (a może to montażysta się nie popisał?). W pierwszej scenie braciszek Schneider oznajmia, że znalazł mapę wiodącą do skarbu. Jak wszedł w jej posiadanie? Przecież jakieś fabularne schematy obowiązują, w tym wypadku - przynajmniej od czasów Roberta Louisa Stevensona. Kolejne sceny połączone są ze sobą na słowo honoru, wysupłanie z tego bałaganu ciągu przyczynowo-skutkowego to prawdziwe wyzwanie. Sprawy nie ułatwiają animowane wstawki (wykonane fachowo, to trzeba przyznać), które służą chyba tylko skróceniu czasu trwania filmu, streszczając łopatologicznie co się działo między dwiema kręconymi przez kamerę scenami. Także poziom wizualny pozostawia wiele do życzenia. Kostiumy i rekwizyty są bardzo niedopracowane, żeby nie powiedzieć: umowne. Z 1409 wieje indolencją reżysera, scenarzysty... Całej w sumie ekipy. Aktorzy jak mogą starają się podreperować sytuację i chwilami nieźle im to wychodzi (najlepiej Bończakowi), ale zrobić perełki z takiego skryptu się nie da.

bonczakNa tle tej druzgocącej klęski polskiej kinematografii muzyka Shannon jawi się jako jeden z niewielu jasnych elementów. Dobrze, że stworzenia soundtracku nie powierzono jakiemuś nobliwemu zespołowi muzyki dawnej, a specjalistom od skocznej przecież nuty celtyckiej. Wyszła olsztyniakom nienachalna, ale też utrzymana w klimacie ich wcześniejszych dokonań muzyka tła. Ale też popełnili kilka utworów, które nie miałby się prawa znaleźć na żadnej ich regularnej płycie. Po pierwsze - Ziele.  Prawdziwy hit drugiego obiegu! Opowiada oczywiście o specyfiku popalanym przez brata Ottona. A jaka muzyka nierozerwalnie kojarzy się z marychą? Zgadliście! Celtowie tym razem wdepnęli na Jamajkę i nagrali pełnokrwiste reggae, z odpowiednio absurdalnym tekstem. Następne kuriozum to Krzyżacka drużyna, nosząca wszelkie znamiona melodyjnego punku. Szybka, zadziorna, wpadająca w ucho i pokrótce streszczająca mentalność przeciętnego członka Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny z jego rasizmem (Tu krzyżacka jest drużyna, nie uświadczysz tu Murzyna!) i  kultem męskości (Wielki Mistrz to chłop na schwał!). Jeszcze ten refren! Aleksander Ford chyba przewrócił się w grobie słysząc dziarsko śpiewane Hej! Hej! Tandaradei!. W podobnym duchu utrzymana jest podłożona pod napisy końcowe Afera na zamku Bartenstein. Ktoś powie: kicz! Będzie miał rację. Ale jest różnica między kiczem tworzonym mimowolnie a świadomym balansowaniem na granicy smaku i rozsądku. Shannon wiedzieli dobrze co robią, w rezultacie stworzyli trzy piosenki tak głupie, że aż fajne! Doceniła je też publiczność. Ziele i Krzyżacka drużyna przez szereg lat pojawiały się na koncertach grupy i były przez fanów chóralnie odśpiewywane. Szkoda, że dowodzący Shannon Marcin Rumiński wyrzucił ostatnio te kawałki z set listy! Drużyna zdziałała nawet więcej: stała się nieoficjalnym hymnem wszystkich krzyżackich chorągwi rekonstruujących historyczne bitwy. Piosenka, żeby odniosła sukces, nie musi być szczególnie ambitna. Ale musi mieć jakiś haczyk. Należy dodać, że zespół pojawił się w filmie w finałowej scenie uczty w zamkowej sali. Należało mu się. Szkoda tylko, że sama scena jest poza fabularnymi mieliznami także przykładem niekompetencji kamerzysty. Krzyżacy spadają ze stołków, Litwini biegają jak oszaleli, ktoś daje nogę ze skarbem, orkiestra gra... A operator robi z tego jedną wielką karuzelę.

Czemu Afera... przeleżała na półce siedem lat, jestem w stanie zrozumieć. Wstyd się z czymś takim pokazywać ludziom. Ale też tylko na DVD z filmem usłyszymy najbardziej znane piosenki Shannon. (Youtube nie liczę). Pozostaje wierzyć, że jeszcze kiedyś wyjdzie płyta z archiwaliami zespołu, na której pomiędzy celtyckimi melodiami pojawią się też punkowe i regałowe rodzynki.

Paweł Tryba
 
Więcej w tej kategorii: The Cinema Show »

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.