Zizou u Źródła
Odstęp pomiędzy dwiema ostatnimi płytami zespołu Mogwai, Mr Beast i The Hawk Is Howling, wyniósł aż trzy lata. Czyżby sekstet z Glasgow aż tyle czekał na wenę? Nic z tych rzeczy! W międzyczasie Szkoci brali udział w powstaniu dwóch soundtracków. Filmy, które ilustrowali muzyką, były diametralnie różne, różny był też wkład Mogwai w powstającą muzykę. Zacznijmy jednak od początku...
Kiedy na przełomie panowie Douglas Gordon i Philippe Parenno postanowili nakręcić film o Zinedine Zidanie – mieli zamiar sportretować Symbol. Głupio zaprzepaszczony uderzeniem „z główki” Marco Materazziego finał Mistrzostw Świata był wciąż melodią przyszłości. Zizou był bohaterem narodowym Francji, wzorem do naśladowania dla trampkarzy z całego świata. Premiera filmu odbyła się już w atmosferze infamii... Nie o tym jednak chciałem mówić.
Pod koniec 2005. roku Gordon poprosił Mogwai o zilustrowanie dokumentu muzyką. Zespół przekonał się do pomysłu, oglądając zmontowany materiał z podłożonym jako substytut ścieżki remiksem Fear Satan. Współpraca stała się faktem. Początkowo w sieci pojawiła się informacja, że na potrzeby Zidane. The 21st Century Portrait Mogwai skomponują dwa nowe utwory. Skończyło się jednak na tym, że niecodzienny zespół stworzył całą ścieżkę do niecodziennego filmu.
Mam wrażenie, że nadrzędnym celem twórców była mitologizacja postaci Zizou (jako taki – film został przedstawiony publiczności za późno, w 2006. roku, już po aferze z Materazzim). Dokument jest zapisem meczu, jaki 23.05.2008 rozegrały Real Madryt (czyli Zidane et tutti quanti) i Villareal. Tyle, że zamiast po Bożemu skupić się na sportowym spektaklu, 17 kamer śledziło jedną jedyną osobę – jej zachowanie na boisku, ruchy, mimikę... Pomysł, choć sam w sobie ciekawy, nie jest całkowicie nowatorski – już w latach 70tych powstał upamiętniający w podobny sposób George'a Besta film Football As Never Before. Przyznam, ze nie udało mi się dotrzeć do obrazu z tak zamierzchłej przeszłości, jednak przez Zidane. The 21st Century Portrait przebrnąłem. Zaznaczę od razu – zrobiłem to wyłącznie z dziennikarskiego obowiązku, bo z ekranu zwyczajnie wieje nudą. Okazuje się, że nie można jednocześnie oddać dynamiki meczu futbolowego i przedstawić jednego z dwudziestu dwóch obecnych na boisku zawodników. Mogę pochwalić nowoczesny montaż, przytomnie włączane przebitki z krzykiem publiczności, ale oglądanie jednego gracza przez 90 minut jest ponad moje siły. Co znamienne – pod koniec spotkania Zizou schodzi z boiska za... bijatykę – w tym momencie dokument nabiera profetycznego charakteru. Sytuacji nie ratują nawet umieszczone u dołu ekranu wypowiedzi piłkarza – całkiem ciekawe trzeba przyznać (w pewnym momencie na przykład dowiadujemy się, że Francuz raz w życiu miał pewność, że piłka wpadnie w światło bramki). Ale w tym właśnie momencie chciałbym widzieć Zidane'a opowiadającego o tym niezwykłym przeczuciu, a nie spacerującego po polu karnym z marsową miną. Jak dla mnie - ...The 21st Century Portrait to przerost formy nad treścią. Jeden gracz, choćby nie wiem jak wybitny, nie stanowi o całym widowisku. Film pozostaje pozycją dla maniaków talentu piłkarza.
Jak w tym wszystkim odnajduje się muzyka Mogwai? Nieźle. Szkoci zaprezentowali tym razem swoje łagodniejsze, zelektronizowane oblicze, brak tu charakterystycznych dla ich regularnych płyt przejść od delikatności do kakofonii. Muzyka przewija się przez film w miarę bezinwazyjnie. Nie powiem, żeby współtworzyła dynamikę, bo tej nijak tu nie znajdziemy – jest raczej odpowiednim tłem dla futurystycznie zmontowanego dzieła. Tylko i aż tyle. Nabiera jednak wartości, kiedy odseparuje się ją od obrazu – najlepiej włączyć osobno wydany soundtrack wieczorową porą. Przyjemne wrażenia gwarantowane. Nie przeszkadza mi nawet to, że spora część tematów pojawia się na soundtracku w dwóch różnych wersjach. Szkoci tworzyli muzykę na gorąco, gonił ich termin premiery. Chciałbym, żeby każda prowizorka miała tyle uroku. Ale jeśli już koniecznie chcecie oglądać pean na cześć sportowca – włączcie Kosmiczny mecz! Michael Jordan spotkał się w jednej drużynie z Królikiem Bugsem i R. Kelly wyśpiewał tam hicior.
O ile w przypadku Zidane... Szkoci ponosili pełną odpowiedzialność za powstałą muzykę, o tyle przy tworzeniu soundtracku do filmu Darrena Aronofsky'ego Źródło byli tylko wykonawcami pomysłów nadwornego kompozytora twórcy Pi – Clinta Mansella. Mansell postanowił zilustrować wyjątkowo powikłaną fabułę filmu swoimi firmowymi minimalizmami, tym razem nagranymi przez niezwykły team – starych znajomych z czasów Requiem dla snu, Kronos Quartet i Mogwai właśnie. Niełatwo jest napisać muzykę do trzech równoległych, choć oddzielonych wieloma stuleciami historii. Źródło to spojrzenie na trzy ludzkie żywoty, będące w istocie jednym – konkwistador Thomas Creo, doktor Tommy Creo i astronauta Tom poszukują, ba ocierają się – każdy na swój sposób – o tajemnicę życia wiecznego. Thomas poszukuje ukrytego głęboko w amazońskiej dżungli, strzeżonego przez Majów Drzewa Życia, które Bóg ukrył przed ludźmi po wygnaniu ich z Raju – dzięki niemu wraz z królową Hiszpanii Izabelą odzyska królestwo z rąk Wielkiego Inkwizytora i rządzić będzie a zawsze. Tommy to zdesperowany naukowiec, który ściga się z czasem, by zdobyć lek na nowotwór mózgu swojej żony, Izzy. Obiecująca wydaje się być substancja otrzymana z pewnego rzadkiego amazońskiego drzewa. Tom w odległej przyszłości podróżuje w kosmicznej próżni w olbrzymim szklanym bąblu, wiezie umierające Drzewo do Xibalby – gasnącej gwiazdy, którą Majowie uważali za miejsce, gdzie wędrują dusze po śmierci. Transformacja Xibalby w supernową ma dać Drzewu nowe życie. Oczywiście wszyscy trzej nie osiągają celu – a przynajmniej nie w sposób, jakiego by sobie życzyli. Paralele między poszczególnymi wątkami stawiają widza przed pytaniem czy może ogląda traktat o reinkarnacji czy może Thomas i Tom są wytworami wyobraźni doktora Creo i Izzy. Gorzej, że zagadka ta wydaje się mieć więcej niż jedno rozwiązanie – i niestety, nawet po rozważeniu wszystkich możliwości okaże się, że Źródło to pokaz pisarskiego efekciarstwa nie przekazujący żadnej treści. Od twórcy tak świetnych obrazów jak Pi czy Requiem dla snu oczekiwałem czegoś więcej niż tylko prostej konkluzji, że umierając – wciąż żyjemy w pamięci najbliższych. To po to było igranie z teologią i komplikowanie fabuły – żeby dojść do morału rodem z telenoweli? A i aktorzy nie ratują sytuacji. Grający Thomasa/Tommy'ego/Toma Hugh Jackman i Rachel Weisz jako Izabela/Izzy są dla mnie wiarygodni tylko w wątku współczesnym. W pozostałych płaszczyznach opowieści są nieznośnie sztuczni. O ile Aronofsky tym razem nie popisał się scenariuszem, o tyle zrehabilitował się dzięki stronie plastycznej filmu. Ta wystawność, którą uzyskał dzięki połączeniu tradycyjnych, jawnie baśniowych dekoracji i komputerowych tricków, naprawdę nie ma sobie równych. Dosłownie każdy kadr to uczta dla oka. Niestety ta maniera po jakimś czasie może znudzić – za dużo tu tego piękna, przydałoby się trochę zepsuć kilka ujęć dla zachowania równowagi. Tak czy inaczej, uważam Źródło raczej za film do obejrzenia niż do przemyślenia (choć byli i tacy, którzy wychwalali obraz pod niebiosa).
Na szczęście filmu Aronofskiego świetnie się słucha. Clint Mansell miał na dopieszczenie soundtracku sześć lat! Tyle bowiem trwały perturbacje związane z produkcją Źródła. Początkowo Creo miał zagrać Brad Pitt, potem Johnny Depp, w międzyczasie budżet obcięto o 20 milionów dolarów. Mansell zaś powoli, systematycznie klarował swoja wizję. Podstawowym założeniem było użycie tego samego stylu muzycznego dla wszystkich płaszczyzn opowieści. Najpierw planował użycie wyłącznie instrumentów perkusyjnych. Potem wpadł na pomysł połączenia organicznych dźwięków kwartetu smyczkowego i futurystycznej elektroniki. Trafił w dziesiątkę! Wszak ten film to melanż bajki i science fiction. Subtelne elektroniczne podkłady i gitarowe pajączki Szkotów (ostrzejsze riffy pojawiają się bodaj wyłącznie w schizofrenicznej sekwencji finałowej) ciekawie współistnieją z muzyką kwartetu, który niby wygrywa wszystkie tematy, ale to właśnie ta elektroniczno-postrockowa otulina czyni muzykę ze Źródła czymś świeżym i fascynującym. Delikatne, dwu-trzysekundowe sekwencje dźwięków powtarzają się z niewielkimi tylko modyfikacjami, słuchacza zaś ogarnia rozleniwienie i błogostan. Mansell zwieńczył film zwiewnym fortepianowym tematem. Together We Will Live Forever, bo o nim mowa, początkowo miał być piosenką zaśpiewaną przez Antony'ego Hegarty, jednak ostatecznie kompozytor zdecydował się na utwór instrumentalny. Antony nie był zresztą jedyną znakomitością,która na ścieżce miała się pojawić – a nie pojawiła...
Astronauta Tom... Z czym, drodzy maniacy rocka, kojarzą się Wam te słowa? Oczywiście, macie rację – ze Space Oddity Davida Bowie. Wielki przebój Anglika wpłynął ponoć na Darrena Aronofskiego już na etapie pisania scenariusza. Stąd „kosmiczna” część opowieści. Mansell również przyznał kiedyś, że muzyką zajął się dzięki Bowiemu. Logiczne zatem, że zaproponował mu współtworzenie soundtracku. Spotkał się nawet kilkakrotnie ze swoim idolem, pokazał mu film będący w fazie postprodukcji. Bowie jednak nie podjął wyzwania. Może to i dobrze? A jeśli wokalizy Bowiego zburzyłyby magię muzyki? Dobrze się stało, że muzyka ze Źródła ukazała się na płycie, bo wspaniale funkcjonuje również bez obrazu. Eteryczny, a jednocześnie soczysty minimal Mansella jest czymś zdecydowanie bardziej wykwintnym niż muzyka Mogwai z Zidane... To tak, jakby porównać piwo (choć z górnej półki) do wina z renomowanej francuskiej winnicy.
Mogwai ze swoich doświadczeń filmowych wyszli obronną ręką – stworzyli (lub stworzyć pomogli) dwie porcje dobrej muzyki. Szkoda tylko, że obrazy, jakie nią zilustrowali, niekoniecznie były jej godne. Kto wie, może następnym razem? Z przyjemnością zobaczyłbym jakąś space operę z podkładem ich autorstwa. Jako fan Star Treka boleję, że twórcy jego nowej odsłony nie podzielali moich gustów.
Paweł Tryba
Odstęp pomiędzy dwiema ostatnimi płytami zespołu Mogwai, Mr Beast i The Hawk Is Howling, wyniósł aż trzy lata. Czyżby sekstet z Glasgow aż tyle czekał na wenę? Nic z tych rzeczy! W międzyczasie Szkoci brali udział w powstaniu dwóch soundtracków. Filmy, które ilustrowali muzyką, były diametralnie różne, różny był też wkład Mogwai w powstającą muzykę. Zacznijmy jednak od początku...
Kiedy na przełomie panowie Douglas Gordon i Philippe Parenno postanowili nakręcić film o Zinedine Zidanie – mieli zamiar sportretować Symbol. Głupio zaprzepaszczony uderzeniem „z główki” Marco Materazziego finał Mistrzostw Świata był wciąż melodią przyszłości. Zizou był bohaterem narodowym Francji, wzorem do naśladowania dla trampkarzy z całego świata. Premiera filmu odbyła się już w atmosferze infamii... Nie o tym jednak chciałem mówić.
Pod koniec 2005. roku Gordon poprosił Mogwai o zilustrowanie dokumentu muzyką. Zespół przekonał się do pomysłu, oglądając zmontowany materiał z podłożonym jako substytut ścieżki remiksem Fear Satan. Współpraca stała się faktem. Początkowo w sieci pojawiła się informacja, że na potrzeby Zidane. The 21st Century Portrait Mogwai skomponują dwa nowe utwory. Skończyło się jednak na tym, że niecodzienny zespół stworzył całą ścieżkę do niecodziennego filmu.
Mam wrażenie, że nadrzędnym celem twórców była mitologizacja postaci Zizou (jako taki – film został przedstawiony publiczności za późno, w 2006. roku, już po aferze z Materazzim). Dokument jest zapisem meczu, jaki 23.05.2008 rozegrały Real Madryt (czyli Zidane et tutti quanti) i Villareal. Tyle, że zamiast po Bożemu skupić się na sportowym spektaklu, 17 kamer śledziło jedną jedyną osobę – jej zachowanie na boisku, ruchy, mimikę... Pomysł, choć sam w sobie ciekawy, nie jest całkowicie nowatorski – już w latach 70tych powstał upamiętniający w podobny sposób George'a Besta film Football As Never Before. Przyznam, ze nie udało mi się dotrzeć do obrazu z tak zamierzchłej przeszłości, jednak przez Zidane. The 21st Century Portrait przebrnąłem. Zaznaczę od razu – zrobiłem to wyłącznie z dziennikarskiego obowiązku, bo z ekranu zwyczajnie wieje nudą. Okazuje się, że nie można jednocześnie oddać dynamiki meczu futbolowego i przedstawić jednego z dwudziestu dwóch obecnych na boisku zawodników. Mogę pochwalić nowoczesny montaż, przytomnie włączane przebitki z krzykiem publiczności, ale oglądanie jednego gracza przez 90 minut jest ponad moje siły. Co znamienne – pod koniec spotkania Zizou schodzi z boiska za... bijatykę – w tym momencie dokument nabiera profetycznego charakteru. Sytuacji nie ratują nawet umieszczone u dołu ekranu wypowiedzi piłkarza – całkiem ciekawe trzeba przyznać (w pewnym momencie na przykład dowiadujemy się, że Francuz raz w życiu miał pewność, że piłka wpadnie w światło bramki). Ale w tym właśnie momencie chciałbym widzieć Zidane'a opowiadającego o tym niezwykłym przeczuciu, a nie spacerującego po polu karnym z marsową miną. Jak dla mnie - ...The 21st Century Portrait to przerost formy nad treścią. Jeden gracz, choćby nie wiem jak wybitny, nie stanowi o całym widowisku. Film pozostaje pozycją dla maniaków talentu piłkarza.
Jak w tym wszystkim odnajduje się muzyka Mogwai? Nieźle. Szkoci zaprezentowali tym razem swoje łagodniejsze, zelektronizowane oblicze, brak tu charakterystycznych dla ich regularnych płyt przejść od delikatności do kakofonii. Muzyka przewija się przez film w miarę bezinwazyjnie. Nie powiem, żeby współtworzyła dynamikę, bo tej nijak tu nie znajdziemy – jest raczej odpowiednim tłem dla futurystycznie zmontowanego dzieła. Tylko i aż tyle. Nabiera jednak wartości, kiedy odseparuje się ją od obrazu – najlepiej włączyć osobno wydany soundtrack wieczorową porą. Przyjemne wrażenia gwarantowane. Nie przeszkadza mi nawet to, że spora część tematów pojawia się na soundtracku w dwóch różnych wersjach. Szkoci tworzyli muzykę na gorąco, gonił ich termin premiery. Chciałbym, żeby każda prowizorka miała tyle uroku. Ale jeśli już koniecznie chcecie oglądać pean na cześć sportowca – włączcie Kosmiczny mecz! Michael Jordan spotkał się w jednej drużynie z Królikiem Bugsem i R. Kelly wyśpiewał tam hicior.
O ile w przypadku Zidane... Szkoci ponosili pełną odpowiedzialność za powstałą muzykę, o tyle przy tworzeniu soundtracku do filmu Darrena Aronofsky'ego Źródło byli tylko wykonawcami pomysłów nadwornego kompozytora twórcy Pi – Clinta Mansella. Mansell postanowił zilustrować wyjątkowo powikłaną fabułę filmu swoimi firmowymi minimalizmami, tym razem nagranymi przez niezwykły team – starych znajomych z czasów Requiem dla snu, Kronos Quartet i Mogwai właśnie. Niełatwo jest napisać muzykę do trzech równoległych, choć oddzielonych wieloma stuleciami historii. Źródło to spojrzenie na trzy ludzkie żywoty, będące w istocie jednym – konkwistador Thomas Creo, doktor Tommy Creo i astronauta Tom poszukują, ba ocierają się – każdy na swój sposób – o tajemnicę życia wiecznego. Thomas poszukuje ukrytego głęboko w amazońskiej dżungli, strzeżonego przez Majów Drzewa Życia, które Bóg ukrył przed ludźmi po wygnaniu ich z Raju – dzięki niemu wraz z królową Hiszpanii Izabelą odzyska królestwo z rąk Wielkiego Inkwizytora i rządzić będzie a zawsze. Tommy to zdesperowany naukowiec, który ściga się z czasem, by zdobyć lek na nowotwór mózgu swojej żony, Izzy. Obiecująca wydaje się być substancja otrzymana z pewnego rzadkiego amazońskiego drzewa. Tom w odległej przyszłości podróżuje w kosmicznej próżni w olbrzymim szklanym bąblu, wiezie umierające Drzewo do Xibalby – gasnącej gwiazdy, którą Majowie uważali za miejsce, gdzie wędrują dusze po śmierci. Transformacja Xibalby w supernową ma dać Drzewu nowe życie. Oczywiście wszyscy trzej nie osiągają celu – a przynajmniej nie w sposób, jakiego by sobie życzyli. Paralele między poszczególnymi wątkami stawiają widza przed pytaniem czy może ogląda traktat o reinkarnacji czy może Thomas i Tom są wytworami wyobraźni doktora Creo i Izzy. Gorzej, że zagadka ta wydaje się mieć więcej niż jedno rozwiązanie – i niestety, nawet po rozważeniu wszystkich możliwości okaże się, że Źródło to pokaz pisarskiego efekciarstwa nie przekazujący żadnej treści. Od twórcy tak świetnych obrazów jak Pi czy Requiem dla snu oczekiwałem czegoś więcej niż tylko prostej konkluzji, że umierając – wciąż żyjemy w pamięci najbliższych. To po to było igranie z teologią i komplikowanie fabuły – żeby dojść do morału rodem z telenoweli? A i aktorzy nie ratują sytuacji. Grający Thomasa/Tommy'ego/Toma Hugh Jackman i Rachel Weisz jako Izabela/Izzy są dla mnie wiarygodni tylko w wątku współczesnym. W pozostałych płaszczyznach opowieści są nieznośnie sztuczni. O ile Aronofsky tym razem nie popisał się scenariuszem, o tyle zrehabilitował się dzięki stronie plastycznej filmu. Ta wystawność, którą uzyskał dzięki połączeniu tradycyjnych, jawnie baśniowych dekoracji i komputerowych tricków, naprawdę nie ma sobie równych. Dosłownie każdy kadr to uczta dla oka. Niestety ta maniera po jakimś czasie może znudzić – za dużo tu tego piękna, przydałoby się trochę zepsuć kilka ujęć dla zachowania równowagi. Tak czy inaczej, uważam Źródło raczej za film do obejrzenia niż do przemyślenia (choć byli i tacy, którzy wychwalali obraz pod niebiosa).
Na szczęście filmu Aronofskiego świetnie się słucha. Clint Mansell miał na dopieszczenie soundtracku sześć lat! Tyle bowiem trwały perturbacje związane z produkcją Źródła. Początkowo Creo miał zagrać Brad Pitt, potem Johnny Depp, w międzyczasie budżet obcięto o 20 milionów dolarów. Mansell zaś powoli, systematycznie klarował swoja wizję. Podstawowym założeniem było użycie tego samego stylu muzycznego dla wszystkich płaszczyzn opowieści. Najpierw planował użycie wyłącznie instrumentów perkusyjnych. Potem wpadł na pomysł połączenia organicznych dźwięków kwartetu smyczkowego i futurystycznej elektroniki. Trafił w dziesiątkę! Wszak ten film to melanż bajki i science fiction. Subtelne elektroniczne podkłady i gitarowe pajączki Szkotów (ostrzejsze riffy pojawiają się bodaj wyłącznie w schizofrenicznej sekwencji finałowej) ciekawie współistnieją z muzyką kwartetu, który niby wygrywa wszystkie tematy, ale to właśnie ta elektroniczno-postrockowa otulina czyni muzykę ze Źródła czymś świeżym i fascynującym. Delikatne, dwu-trzysekundowe sekwencje dźwięków powtarzają się z niewielkimi tylko modyfikacjami, słuchacza zaś ogarnia rozleniwienie i błogostan. Mansell zwieńczył film zwiewnym fortepianowym tematem. Together We Will Live Forever, bo o nim mowa, początkowo miał być piosenką zaśpiewaną przez Antony'ego Hegarty, jednak ostatecznie kompozytor zdecydował się na utwór instrumentalny. Antony nie był zresztą jedyną znakomitością,która na ścieżce miała się pojawić – a nie pojawiła...
Astronauta Tom... Z czym, drodzy maniacy rocka, kojarzą się Wam te słowa? Oczywiście, macie rację – ze Space Oddity Davida Bowie. Wielki przebój Anglika wpłynął ponoć na Darrena Aronofskiego już na etapie pisania scenariusza. Stąd „kosmiczna” część opowieści. Mansell również przyznał kiedyś, że muzyką zajął się dzięki Bowiemu. Logiczne zatem, że zaproponował mu współtworzenie soundtracku. Spotkał się nawet kilkakrotnie ze swoim idolem, pokazał mu film będący w fazie postprodukcji. Bowie jednak nie podjął wyzwania. Może to i dobrze? A jeśli wokalizy Bowiego zburzyłyby magię muzyki? Dobrze się stało, że muzyka ze Źródła ukazała się na płycie, bo wspaniale funkcjonuje również bez obrazu. Eteryczny, a jednocześnie soczysty minimal Mansella jest czymś zdecydowanie bardziej wykwintnym niż muzyka Mogwai z Zidane... To tak, jakby porównać piwo (choć z górnej półki) do wina z renomowanej francuskiej winnicy.
Mogwai ze swoich doświadczeń filmowych wyszli obronną ręką – stworzyli (lub stworzyć pomogli) dwie porcje dobrej muzyki. Szkoda tylko, że obrazy, jakie nią zilustrowali, niekoniecznie były jej godne. Kto wie, może następnym razem? Z przyjemnością zobaczyłbym jakąś space operę z podkładem ich autorstwa. Jako fan Star Treka boleję, że twórcy jego nowej odsłony nie podzielali moich gustów.
Paweł Tryba