Progrock.org.pl: Istniejecie już kilka lat. Czy przez ten czas wyrobiliście sobie koncertową markę w rodzinnej Łodzi?
Michał Szmidt: Ostatnio nie jest z tym najlepiej. W ciągu ostatniego roku praktycznie nie zagraliśmy żadnego koncertu. Cały nasz czas i pieniądze zainwestowaliśmy w nagrywanie debiutanckiej płyty. W lipcu ubiegego roku weszliśmy do łodzkiego Toya Studio, ale po jakimś czasie okazało się, że nasz realizator kończy tam pracę i rozkręca własne studio nagrań. Siłą rzeczy przenieśliśmy się tam. Oczywiście były kłopoty ze sprzętem, trzeba było go sporo dokupić. Do tego jeden z nas dojeżdża do pracy do Warszawy. Sporo się zebrało okoliczności, które nie pozwalają nam ostatnio wejść na scenę.
Promowali was w swoich audycjach Piotr Kosiński i Piotr Kaczkowski. Mimo to odnoszę wrażenie, że nie przełożyło się to na wzrost waszej popularności.
M.Sz.: Znowu sprawa rozbija sie o koncerty. Ludzie żeby cię znać – muszą cię usłyszeć, a że ostatnimi czasy zaszyliśmy się w studio, efekt jest taki, jaki jest. Ale już niedługo chcemy wystartować znowu z występami na żywo.
W zeszłym roku uczestniczyliście w przeglądzie lokalnych kapel w klubie Lizard King. Miało się ukazać oficjalne wydawnictwo dokumentujące ten festiwal, także z waszymi nagraniami.
M.Sz.: Owszem, to miały być rejestracje koncertowe. Ale czy ta płyta wyszła – do dziś mi nie wiadomo.
{mospagebreak title=Strona 2}
Czyli póki co jedynym upamiętnieniem waszej twórczości pozostaje demo z 2006 roku. Moje pierwsze wrażenie po odsłuchu: bardzo lubicie King Crimson!
M.Sz.: Tak, to nasza główna inspiracja. Zwłaszcza ich płyty z lat 80tych. Dawno temu Zbigniew Hołdys w swoim programie w MTV gościł Adriana Belew, który zagrał jakiś utwór z „Three Of A Perfect Pair”, tytułowy bodajże. Zachwycił mnie sposób wykorzystania gitary przez Adriana Belew, zahaczający wręcz o ekwilibrystykę. No i King Crimson pozostał ze mną i z kolegami do dziś.
Kalką Karmazynowego Króla bym was jednak nie nazwał. Jest w waszej muzyce pełno długich, transowych pasaży, które mnie osobiście przywodzą na myśl tuzów post rocka – Slint czy Mogwai. To dobry trop?
M.Sz.: Nie bardzo. Te momenty wytchnienia to efekt zasłuchania się w Pink Floyd. Stara, solidna szkoła lat 70tych. Wychowaliśmy się na Floydach, do dziś nas zadziwiają.
A skąd pomysł na wykorzystanie trąbki w kilku utworach?
M.Sz.: To też wynik fascynacji Floydami, ale akurat nie było pod ręką saksofonu (śmiech). Nie znaliśmy żadnego saksofonisty poprosiliśmy więc naszego kolegę, Szymona Żmudzińskiego, żeby jako gość dograł partie trąbki. Szymon jest wykształconym muzykiem, umiejętnościami na pewno przerasta nas, samouków. Bardzo sprawnie zarejestrował swoje partie w studio. Oczywiście mieliśmy świadomość, że przez taką zamianę muzyka Tale Of Diffusion nieco zmieni charakter.
I zmieniła. Pojawił się pierwiastek jazzowy.
M.Sz.: Znakomicie! To chyba lepiej, że trudno nas przyporządkować do jakiegoś stylu. Zresztą nasza debiutancka płyta będzie miała zdecydowanie bardziej jazzowy charakter niż demo. Jest już zresztą gotowa.
Jaki będzie miała tytuł i czym oprócz dodatku jazzu będzie się różniła od waszych wcześniejszych dokonań?
M.Sz.: Tytułu nie zdradzę. To ma być zaskoczenie (śmiech). Będzie łagodniejsza od tego, co robiliśmy do tej pory. Większą rolę będą na niej odgrywały instrumenty klawiszowe, na których gościnnie zagrał nasz kolega Paweł Marciniak. Wyszło ciekawiej niż to, co z keyboardów wycisnęli na demo nasz bębniarz Radek Malinowski i basista Tomek Pawlikowski. Oczywiście pojawił się Szymon ze swoją trąbką. Ale mówiąć: „jazz” nie mam na myśli wyłącznie gry, ale także sposób realizacji płyty. Jestem audiofilem i takie rzeczy mają dla mnie znaczenie. W realizacji rocka maksymalnie zapycha się środek sceny, wszystkie instrumenty przez to się zlewają. W jazzie jest przestrzeń, każdy instrument ma być słyszalny, dobrze oddzielony od pozostałych. To inna filozofia nagrywania.
Czy na płycie znajdą się wyłącznie nowe kompozycje czy wykorzystaliście też materiał z demo?
M.SZ.: Po części. Trzy utwory będą nowymi wersjami kawałków z demówki, cztery zaś to materiał premierowy.
{mospagebreak title=Strona 3}
Kiedy możemy spodziewać się wydania waszego debiutu?
M.Sz.: Sami nie wiemy. Po zakończeniu nagrywania rozesłaliśmy do kilku firm fonograficznych materiał i czekamy na odpowiedź. To było jakieś dwa tygodnie temu, więc pewnie jeszcze trochę się pozastanawiają. Postanowiliśmy zgłosić się tylko do wydawnictw zagranicznych. Nie ukrywam, że wszystkim nam zależy na publikacji, włożyliśmy w tę płytę mnóstwo sił i środków. W sumie to wszystkie środki! Rok bez koncertowania też był dużym wyrzeczeniem.
Płyta już gotowa, znowu zamierzacie występować. Zastanawia mnie tylko jak uzupełnicie braki kadrowe na scenie. Gościnnie zagrali z wami klawiszowiec i trębacz. Dokooptujecie kogoś do składu?
M.Sz.: Nie mogę się już doczekać grania na żywo! Ale jeśli chodzi o poszerzenie zespołu – nie sądzę. Chodzi o kwestie logistyczne. Im więcej osób w zespole tym trudniej jest wszystko ogarnąć. Większa jest szansa, że ktoś nie dojedzie na próbę, że akustyk na występie nie zrobi nam porządnego brzmienia. Dlatego na scenie ponownie wesprze nas Szymon Żmudziński. Zagra na trąbce i na klawiszach, ale jako gość, a nie członek kapeli. Jemu taki układ odpowiada, nam też.
(W tej chwili dołączył do nas Radek Malinowski. Panowie we dwójkę odpowiadali na moje pytania. Na szczęście mikrofon Michała dobrze zbiera głos, więc nie musieli go sobie non stop podawać.)
Pytanie, które aż ciśnie się na usta: dlaczego zdecydowaliście się grać bez wokalu?
M.Sz.: To nie jest tak, że zdecydowaliśmy się świadomie na taki krok. Przez naszą salę prób przewinęło się kilku wokalistów, ale głos żadnego z nich nie komponował się dobrze z muzyką Tale Of Diffusion. Jeśli trafi się ktoś, kto swoim śpiewem przyda naszej twórczości nowych barw, to jesteśmy otwarci na współpracę.
Radek Malinowski: Szczerze powiedziawszy, to nasz gitarzysta Bartek Florczak ma naprawdę dobre głosowe warunki. Brak mu jednak śmiałości, nie udało nam się go przekonać (śmiech).
Może kiedyś się przełamie. Czy nie odnosicie jednak wrażenia, że wasza muzyka, i tak już dość skomplikowana, staje się przez to jeszcze bardziej hermetyczna?
M.Sz.: Nie mamy z tego powodu żadnych kompleksów. Gramy tak, jak czujemy. Ci, którzy czują podobnie – sięgną po naszą muzykę.
Kiedy pada hasło „rock instrumentalny” pierwszym skojarzeniem są wirtuozi typu Satrianiego albo Vai'a, drugim – pokręcony metal zespołów Liquid Tension Experiment czy At War With Self. Czyli muzyka brzmiąca mocno. Was ciągnie w stronę łagodniejszych dźwięków. Mam wrażenie, że stworzyliście nową muzyczną niszę. Co wy na to?
M.Sz.: Cieszymy się (śmiech)
R.M.: O to chodzi! Zespoły zyskują popularność dlatego, że tworzą coś oryginalnego zamiast podpinać się pod modę. Czy w dawnych czasach ktoś zwróciłby uwagę na Pink Floyd, Jimi Hendrixa albo Led Zeppelin gdyby grali tak samo jak wszyscy dookoła? Wiadomo, że porównań się nie uniknie, ale najważniejsze jest wypracowanie własnego stylu. Owszem, drogowskazem jest dla nas King Crimson, Porcupine Tree, z tych nowszych zjawisk – Transatlantic, ale słuchamy też rzeczy z progresem nie kojarzonych, bo to wzbogaca wyobraźnię. Lubimy na przykład Red Hot Chilli Peppers...
... którzy niedawno ogłosili zawieszenie działalności na rok, żeby nabrać sił.
M.Sz..: Ich na to stać (śmiech).
R.M..: Zespoły, które wymieniłeś, prezentują jeśli chodzi o technikę niebotyczny poziom. To powód do chwały, ale i pułapka. Można grać coraz szybsze solówki, coraz bardziej skomplikowane rytmy i wyprać przy okazji muzykę z wszelkich uczuć. Wtedy to będzie atrakcyjne tylko dla innych instrumentalistów. Trzeba znaleźć złoty środek. Na przykład taki Dream Theater – grają niesamowicie, ale kiedy się ich słucha dostrzega się też emocjonalny przekaz. Oczywiście nie śmiem porównywać naszych umiejętności do ich, ale chodzi nam o to samo – muzyka ma oddziaływać duchowo na słuchacza. Nie chodziliśmy do szkoły muzycznej, wszystkiego uczyliśmy się sami. Często jest tak, że mamy jakiś pomysł na stworzenie klimatu – odpowiedni beat perkusji czy partię gitary – ale nie potrafimy odegrać tego, co nam chodzi po głowie. Musimy ćwiczyć technikę, żeby dogonić własne pomysły.
{mospagebreak title=Strona 4}
Michale, oprócz muzyki zajmujesz się także malarstwem. Czy okładka waszego demo to twoje dzieło? Poza tym widniejące na niej samotne drzewo każdemu chyba miłośnikowi art rocka skojarzy się z „Winds And Wuthering” Genesis.
M.Sz.: (śmiech). To grafika ściągnięta z sieci. Nie chcielismy w żaden sposób nawiązywać do Genesis. Ale okładkę naszej debiutanckiej płyty projektowałem ja, razem z koleżanką plastyczką Karoliną Zuchorą. Co na niej będzie – konsekwentnie nie zdradzę. Po wydaniu albumu chcielibyśmy zmienić wygląd naszej strony www tak, żeby nawiązywał do oprawy płyty.
Na swojej prywatnej stronie prezentujesz swoje prace. A czy w realnym świecie miałeś już jakieś wystawy?
M.Sz.: Miałem kilka wystaw w nieistniejącej już pabianickiej galerii M. Trzy indywidualne, jedną zbiorową. Marzy mi się coś większego, ponieważ obrazów mam do wystawienia dużo, ale wystaw z prawdziwego zdarzenia wymaga oprawienia ich w ramy, a to są niestety poważne koszta. Póki co kilka moich prac wisi w pabianickim Jazz Bass Cafe.
Jacy są twoi mistrzowie, jeśli chodzi o malarstwo?
M.Sz.: Trudno powiedzieć, żebym się na kimś ściśle wzorował. Na początku inspirujące dla mnie były prace Salvadora Dali. Ten człowiek miał niezwykłą wyobraźnię. Potem był Picasso, Modigliani i inni.
Jeszcze zanim powstało Tale Of Diffusion większość muzyków zespołu grała wcześniej ze sobą. Czy już wtedy uprawialiście wyrafinowanego art rocka?
M.Sz.: Bartek, Tomek i Radek mieli wcześniej swój zespół. Ale to był dość standardowy rock, granie tylko „na cztery”. Ja dołączyłem do nich później ale znaliśmy się już wcześniej. Z Radkiem znamy się od liceum, graliśmy razem w Poltergeist.
Na tym zakończyliśmy rozmowę. Tale Of Diffusion okazali się prawdziwymi ludźmi renesansu – muzyka, malarstwo, realizacja nagrań... Także dlatego z niecierpliwością czekam na ich płytę, która nie wiadomo kiedy się ukaże i kto ją wyda, nie wiadomo jaki będzie nosiła tytuł ani co będzie miała na okładce. Nieważne! Grunt, że jestem spokojny o jej zawartość.
Rozmawiał: Paweł Tryba
Michał Szmidt: Ostatnio nie jest z tym najlepiej. W ciągu ostatniego roku praktycznie nie zagraliśmy żadnego koncertu. Cały nasz czas i pieniądze zainwestowaliśmy w nagrywanie debiutanckiej płyty. W lipcu ubiegego roku weszliśmy do łodzkiego Toya Studio, ale po jakimś czasie okazało się, że nasz realizator kończy tam pracę i rozkręca własne studio nagrań. Siłą rzeczy przenieśliśmy się tam. Oczywiście były kłopoty ze sprzętem, trzeba było go sporo dokupić. Do tego jeden z nas dojeżdża do pracy do Warszawy. Sporo się zebrało okoliczności, które nie pozwalają nam ostatnio wejść na scenę.
Promowali was w swoich audycjach Piotr Kosiński i Piotr Kaczkowski. Mimo to odnoszę wrażenie, że nie przełożyło się to na wzrost waszej popularności.
M.Sz.: Znowu sprawa rozbija sie o koncerty. Ludzie żeby cię znać – muszą cię usłyszeć, a że ostatnimi czasy zaszyliśmy się w studio, efekt jest taki, jaki jest. Ale już niedługo chcemy wystartować znowu z występami na żywo.
W zeszłym roku uczestniczyliście w przeglądzie lokalnych kapel w klubie Lizard King. Miało się ukazać oficjalne wydawnictwo dokumentujące ten festiwal, także z waszymi nagraniami.
M.Sz.: Owszem, to miały być rejestracje koncertowe. Ale czy ta płyta wyszła – do dziś mi nie wiadomo.
{mospagebreak title=Strona 2}
Czyli póki co jedynym upamiętnieniem waszej twórczości pozostaje demo z 2006 roku. Moje pierwsze wrażenie po odsłuchu: bardzo lubicie King Crimson!
M.Sz.: Tak, to nasza główna inspiracja. Zwłaszcza ich płyty z lat 80tych. Dawno temu Zbigniew Hołdys w swoim programie w MTV gościł Adriana Belew, który zagrał jakiś utwór z „Three Of A Perfect Pair”, tytułowy bodajże. Zachwycił mnie sposób wykorzystania gitary przez Adriana Belew, zahaczający wręcz o ekwilibrystykę. No i King Crimson pozostał ze mną i z kolegami do dziś.
Kalką Karmazynowego Króla bym was jednak nie nazwał. Jest w waszej muzyce pełno długich, transowych pasaży, które mnie osobiście przywodzą na myśl tuzów post rocka – Slint czy Mogwai. To dobry trop?
M.Sz.: Nie bardzo. Te momenty wytchnienia to efekt zasłuchania się w Pink Floyd. Stara, solidna szkoła lat 70tych. Wychowaliśmy się na Floydach, do dziś nas zadziwiają.
A skąd pomysł na wykorzystanie trąbki w kilku utworach?
M.Sz.: To też wynik fascynacji Floydami, ale akurat nie było pod ręką saksofonu (śmiech). Nie znaliśmy żadnego saksofonisty poprosiliśmy więc naszego kolegę, Szymona Żmudzińskiego, żeby jako gość dograł partie trąbki. Szymon jest wykształconym muzykiem, umiejętnościami na pewno przerasta nas, samouków. Bardzo sprawnie zarejestrował swoje partie w studio. Oczywiście mieliśmy świadomość, że przez taką zamianę muzyka Tale Of Diffusion nieco zmieni charakter.
I zmieniła. Pojawił się pierwiastek jazzowy.
M.Sz.: Znakomicie! To chyba lepiej, że trudno nas przyporządkować do jakiegoś stylu. Zresztą nasza debiutancka płyta będzie miała zdecydowanie bardziej jazzowy charakter niż demo. Jest już zresztą gotowa.
Jaki będzie miała tytuł i czym oprócz dodatku jazzu będzie się różniła od waszych wcześniejszych dokonań?
M.Sz.: Tytułu nie zdradzę. To ma być zaskoczenie (śmiech). Będzie łagodniejsza od tego, co robiliśmy do tej pory. Większą rolę będą na niej odgrywały instrumenty klawiszowe, na których gościnnie zagrał nasz kolega Paweł Marciniak. Wyszło ciekawiej niż to, co z keyboardów wycisnęli na demo nasz bębniarz Radek Malinowski i basista Tomek Pawlikowski. Oczywiście pojawił się Szymon ze swoją trąbką. Ale mówiąć: „jazz” nie mam na myśli wyłącznie gry, ale także sposób realizacji płyty. Jestem audiofilem i takie rzeczy mają dla mnie znaczenie. W realizacji rocka maksymalnie zapycha się środek sceny, wszystkie instrumenty przez to się zlewają. W jazzie jest przestrzeń, każdy instrument ma być słyszalny, dobrze oddzielony od pozostałych. To inna filozofia nagrywania.
Czy na płycie znajdą się wyłącznie nowe kompozycje czy wykorzystaliście też materiał z demo?
M.SZ.: Po części. Trzy utwory będą nowymi wersjami kawałków z demówki, cztery zaś to materiał premierowy.
{mospagebreak title=Strona 3}
Kiedy możemy spodziewać się wydania waszego debiutu?
M.Sz.: Sami nie wiemy. Po zakończeniu nagrywania rozesłaliśmy do kilku firm fonograficznych materiał i czekamy na odpowiedź. To było jakieś dwa tygodnie temu, więc pewnie jeszcze trochę się pozastanawiają. Postanowiliśmy zgłosić się tylko do wydawnictw zagranicznych. Nie ukrywam, że wszystkim nam zależy na publikacji, włożyliśmy w tę płytę mnóstwo sił i środków. W sumie to wszystkie środki! Rok bez koncertowania też był dużym wyrzeczeniem.
Płyta już gotowa, znowu zamierzacie występować. Zastanawia mnie tylko jak uzupełnicie braki kadrowe na scenie. Gościnnie zagrali z wami klawiszowiec i trębacz. Dokooptujecie kogoś do składu?
M.Sz.: Nie mogę się już doczekać grania na żywo! Ale jeśli chodzi o poszerzenie zespołu – nie sądzę. Chodzi o kwestie logistyczne. Im więcej osób w zespole tym trudniej jest wszystko ogarnąć. Większa jest szansa, że ktoś nie dojedzie na próbę, że akustyk na występie nie zrobi nam porządnego brzmienia. Dlatego na scenie ponownie wesprze nas Szymon Żmudziński. Zagra na trąbce i na klawiszach, ale jako gość, a nie członek kapeli. Jemu taki układ odpowiada, nam też.
(W tej chwili dołączył do nas Radek Malinowski. Panowie we dwójkę odpowiadali na moje pytania. Na szczęście mikrofon Michała dobrze zbiera głos, więc nie musieli go sobie non stop podawać.)
Pytanie, które aż ciśnie się na usta: dlaczego zdecydowaliście się grać bez wokalu?
M.Sz.: To nie jest tak, że zdecydowaliśmy się świadomie na taki krok. Przez naszą salę prób przewinęło się kilku wokalistów, ale głos żadnego z nich nie komponował się dobrze z muzyką Tale Of Diffusion. Jeśli trafi się ktoś, kto swoim śpiewem przyda naszej twórczości nowych barw, to jesteśmy otwarci na współpracę.
Radek Malinowski: Szczerze powiedziawszy, to nasz gitarzysta Bartek Florczak ma naprawdę dobre głosowe warunki. Brak mu jednak śmiałości, nie udało nam się go przekonać (śmiech).
Może kiedyś się przełamie. Czy nie odnosicie jednak wrażenia, że wasza muzyka, i tak już dość skomplikowana, staje się przez to jeszcze bardziej hermetyczna?
M.Sz.: Nie mamy z tego powodu żadnych kompleksów. Gramy tak, jak czujemy. Ci, którzy czują podobnie – sięgną po naszą muzykę.
Kiedy pada hasło „rock instrumentalny” pierwszym skojarzeniem są wirtuozi typu Satrianiego albo Vai'a, drugim – pokręcony metal zespołów Liquid Tension Experiment czy At War With Self. Czyli muzyka brzmiąca mocno. Was ciągnie w stronę łagodniejszych dźwięków. Mam wrażenie, że stworzyliście nową muzyczną niszę. Co wy na to?
M.Sz.: Cieszymy się (śmiech)
R.M.: O to chodzi! Zespoły zyskują popularność dlatego, że tworzą coś oryginalnego zamiast podpinać się pod modę. Czy w dawnych czasach ktoś zwróciłby uwagę na Pink Floyd, Jimi Hendrixa albo Led Zeppelin gdyby grali tak samo jak wszyscy dookoła? Wiadomo, że porównań się nie uniknie, ale najważniejsze jest wypracowanie własnego stylu. Owszem, drogowskazem jest dla nas King Crimson, Porcupine Tree, z tych nowszych zjawisk – Transatlantic, ale słuchamy też rzeczy z progresem nie kojarzonych, bo to wzbogaca wyobraźnię. Lubimy na przykład Red Hot Chilli Peppers...
... którzy niedawno ogłosili zawieszenie działalności na rok, żeby nabrać sił.
M.Sz..: Ich na to stać (śmiech).
R.M..: Zespoły, które wymieniłeś, prezentują jeśli chodzi o technikę niebotyczny poziom. To powód do chwały, ale i pułapka. Można grać coraz szybsze solówki, coraz bardziej skomplikowane rytmy i wyprać przy okazji muzykę z wszelkich uczuć. Wtedy to będzie atrakcyjne tylko dla innych instrumentalistów. Trzeba znaleźć złoty środek. Na przykład taki Dream Theater – grają niesamowicie, ale kiedy się ich słucha dostrzega się też emocjonalny przekaz. Oczywiście nie śmiem porównywać naszych umiejętności do ich, ale chodzi nam o to samo – muzyka ma oddziaływać duchowo na słuchacza. Nie chodziliśmy do szkoły muzycznej, wszystkiego uczyliśmy się sami. Często jest tak, że mamy jakiś pomysł na stworzenie klimatu – odpowiedni beat perkusji czy partię gitary – ale nie potrafimy odegrać tego, co nam chodzi po głowie. Musimy ćwiczyć technikę, żeby dogonić własne pomysły.
{mospagebreak title=Strona 4}
Michale, oprócz muzyki zajmujesz się także malarstwem. Czy okładka waszego demo to twoje dzieło? Poza tym widniejące na niej samotne drzewo każdemu chyba miłośnikowi art rocka skojarzy się z „Winds And Wuthering” Genesis.
M.Sz.: (śmiech). To grafika ściągnięta z sieci. Nie chcielismy w żaden sposób nawiązywać do Genesis. Ale okładkę naszej debiutanckiej płyty projektowałem ja, razem z koleżanką plastyczką Karoliną Zuchorą. Co na niej będzie – konsekwentnie nie zdradzę. Po wydaniu albumu chcielibyśmy zmienić wygląd naszej strony www tak, żeby nawiązywał do oprawy płyty.
Na swojej prywatnej stronie prezentujesz swoje prace. A czy w realnym świecie miałeś już jakieś wystawy?
M.Sz.: Miałem kilka wystaw w nieistniejącej już pabianickiej galerii M. Trzy indywidualne, jedną zbiorową. Marzy mi się coś większego, ponieważ obrazów mam do wystawienia dużo, ale wystaw z prawdziwego zdarzenia wymaga oprawienia ich w ramy, a to są niestety poważne koszta. Póki co kilka moich prac wisi w pabianickim Jazz Bass Cafe.
Jacy są twoi mistrzowie, jeśli chodzi o malarstwo?
M.Sz.: Trudno powiedzieć, żebym się na kimś ściśle wzorował. Na początku inspirujące dla mnie były prace Salvadora Dali. Ten człowiek miał niezwykłą wyobraźnię. Potem był Picasso, Modigliani i inni.
Jeszcze zanim powstało Tale Of Diffusion większość muzyków zespołu grała wcześniej ze sobą. Czy już wtedy uprawialiście wyrafinowanego art rocka?
M.Sz.: Bartek, Tomek i Radek mieli wcześniej swój zespół. Ale to był dość standardowy rock, granie tylko „na cztery”. Ja dołączyłem do nich później ale znaliśmy się już wcześniej. Z Radkiem znamy się od liceum, graliśmy razem w Poltergeist.
Na tym zakończyliśmy rozmowę. Tale Of Diffusion okazali się prawdziwymi ludźmi renesansu – muzyka, malarstwo, realizacja nagrań... Także dlatego z niecierpliwością czekam na ich płytę, która nie wiadomo kiedy się ukaże i kto ją wyda, nie wiadomo jaki będzie nosiła tytuł ani co będzie miała na okładce. Nieważne! Grunt, że jestem spokojny o jej zawartość.
Rozmawiał: Paweł Tryba
zobacz też: Tale Of Diffusion