ProgRock.org.pl: Powiedz mi proszę, jak to jest urodzić się, żyć i mieszkać w ‘mieście błękitnych nut’?
Antoni Krupa: Cudownie! Nie potrafię tego opisać, ale to miasto ma swoją magię. Kocham je, a ono kocha mnie. Gdy wyjdę na ulicę to zupełnie tego nie odczuwam, że wyszedłem ze swojego mieszkania - czuję się tak samo swobodnie. Mijam ludzi, których nie znam, a którzy sympatycznie i anonimowo się do mnie uśmiechają, a ja do nich. Po prostu dobrze czuję się w tym mieście.
Cały urok Krakowa polega na tym, że jest to miasto - mówię o starówce i centrum – urbanistycznie bardzo skondensowane. Ono jest maleńkie. W piętnaście minut można je całe przejść dookoła. No, oczywiście, jak się wchodzi do którejś piwniczki to już nie piętnaście minut... Ale co jest ciekawe: siedzę sobie, na przykład, w Harrisie i w momencie, kiedy mam ochotę zmienić lokal to wychodzę, przechodzę 10 metrów, albo wchodzę do bramy obok i mam podobny klimat. I możemy tak sobie chodzić, chodzić, chodzić i czuć się dobrze. Z czymś takim nie spotkałem się w żadnym mieście Europy. To jest chyba właśnie magia Krakowa.
Mnie Kraków dodatkowo kojarzy się z okresem dzieciństwa, a młodość, czy dzieciństwo – w jakich warunkach byśmy nie żyli, w jakich czasach byśmy nie żyli – zawsze będą piękne.
Robiłeś w życiu dużo rzeczy...
A.K.: Za dużo, za dużo!
...a teraz – używając Twojego określenia – założyłeś marynarkę i zostałeś pisarzem. Czym dla Ciebie jest ta książka?
A.K.: Szaleństwem! Szaleństwem, w które nie wierzyłem nigdy. A to dlatego, że ja nigdy nie potrafiłem pisać i nigdy nie marzyłem o tym, żeby napisać książkę. Mając sześćdziesiąt trzy lata coś tam takiego małego napisałem. Pokazałem znajomym i stwierdzili, że jest to fajne - takie przenoszenie emocji metodą skrótów myślowych – dzięki czemu człowiek czuje, że jest tam, wewnątrz tego. Pomyślałem wtedy, że może coś jest w tym pisaniu i zacząłem to coraz bardziej rozszerzać. A potem usiadłem i... w ciągu pół roku napisałem „moją”, wspomnieniową część książki. Pisałem co mi do głowy wpadło, nie zastanawiając się nad formą, nad niczym – tak jakbym opowiadał. Potem okazało się, że to się – podobno – nawet niegłupio czyta... Taki fuksior więc wyszedł, który mnie samego zaskoczył. Było mi przy tym bardzo trudno się zmobilizować, żeby to napisać z prostego powodu: jestem chyba największym leniem na świecie i miałem to szczęście, że nigdy nie musiałem się zmuszać do pracy, czy jakiegokolwiek wysiłku.
W tej książce opisane jest moje życie i jak ją przeczytałem, stwierdziłem, że jest to nieprawdopodobne, że Bóg obdarzył mnie właśnie takim życiem, w którym nie zmuszał mnie nigdy do wysiłku, w którym robiłem to, co lubiłem i kochałem, co pozwalało mi łączyć pasje z zawodem. Dzięki tym pasjom zarabiałem takie pieniądze, które mi pozwalały przez całe życie skromnie przeżyć. Nigdy nie dorobiłem się niczego, nie odłożyłem żadnych pieniędzy, żyję cały czas na (tak zwanym) debecie, ale też nie przymierałem głodem – czyż może być coś piękniejszego?
Mało tego! Napisałem, że dwa przypadki zadecydowały o moim życiu: to jak zostałem zawodowym muzykiem i jazzmanem oraz to, jak stałem się dziennikarzem radiowym. Ani o jednym, ani o drugim wcześniej nie marzyłem. Nie było tak, że to sobie wymyśliłem i potem – jak to normalnie powinno wyglądać – dążyłem do celu, tylko przypadkowo się nimi stałem i świetnie się w tych rolach poczułem. I teraz, nagle, zdarzyła się kolejna rzecz, więc powinienem powiedzieć, że trzy przypadki zadecydowały o moim życiu. Tym trzecim jest napisanie książki. Jest to kolejny jakiś absurd... Cały czas podkreślam, że ktoś tam – na górze – reżyseruje mi to życie. A dlaczego właśnie tak? Boże, nie wiem! Jestem mu wdzięczny za to.
Miasto błękitnych nut... jest rewelacyjnie wydaną książką (i w tym miejscu ogromne gratulacje dla Twojej córki Klaudii, odpowiedzialnej za projekt okładki i opracowanie graficzne publikacji), chciałbym się jednak dowiedzieć jakie są szanse na wydanie płyty audio, która - poprzez różne wyszperane, archiwalne nagrania - muzycznie ilustrowałaby Twoją opowieść?
A.K.: Dziękuję dla gratulacje dla córki. Chciałem żeby ta książka była edytorsko interesująco wydana. Klaudia jest absolwentką A.S.P. i postawiłem na nią, a ona zrobiła to rzeczywiście tak, jak ja to sobie wymarzyłem. Nic jej nie dyktowałem, to jest jej inwencja twórcza: projekt okładki, kształt i rozpracowanie wszystkich tych elementów graficznych – zrobiła to pięknie. Jestem z niej dumny i – przede wszystkim - jestem jej wdzięczny. Żona moja, która również jest absolwentką A.S.P., narysowała portrety muzyków na strony tytułowe rozdziałów i także jestem jej ogromnie wdzięczny. Pracowało nam się znakomicie i śmieje się, że właściwie zrobiłem tę książkę przy pomocy mafii rodzinnej.
Sprawa płyt – tak, parę osób też zwróciło mi uwagę, że książka byłaby bogatsza i ciekawsza z płytą. Miałem przebłysk takiego pomysłu i od razu mówię: był to przebłysk, z którego zrezygnowałem natychmiast. Wydanie nagrań muzycznych na płycie, a jeszcze do tego takich, jakie tutaj musiały by być - czyli nagrań archiwalnych - wiąże się uzyskaniem zezwoleń, praw autorskich (i tak dalej, i tak dalej...), a co za tym idzie - ogromną pracą administracyjną i tzw. „załatwianiem”. Jest to dziedzina obca mojej naturze i od razu powiedziałem: w życiu nie podejmę się czegoś takiego.
Twoja książka promowana jest nie tylko na spotkaniach autorskich, ale także - a może przede wszystkim - na koncertach. Jaśniejszą częścią ostatniego takiego koncertu, w krakowskiej Rotundzie, był świetny, bluesowy występ tria: Krupa (gitara), Skolias (wokal), ‘Wiśnia’ (harmonijka ustna). Czy jest szansa, żeby to trio weszło do studia i wydało płytę?
A.K.: To jest szaleństwo starszego pana. Dwadzieścia lat... więcej - dwadzieścia pięć lat! - w ogóle nie grałem! Po pięciu latach grania z Jazz Band Ballem i dwóch i pół roku z Markiem Grechutą, rozpocząłem pracę w Radiu Kraków i zarzuciłem granie zupełnie. Nigdy nie myślałem, żeby znowu grać. I jest to kolejna sprawa jakiegoś przypadku, że nagle zdecydowałem się sięgnąć po gitarę, coś napisać, coś skomponować i spróbować to zagrać.
I tu się - znowu - zastanawiam nad sobą... To jest ewenement na skalę, jeśli nie światową, to kosmiczną. Jak to jest możliwe? Mając pełną świadomość, że nie potrafię grać, ani śpiewać - bo żeby grać, trzeba ćwiczyć, a ja nigdy nie ćwiczyłem, bo jestem leniem, w związku z czym nie mam ani techniki, ani pojęcia o graniu poza ogólnym (potrafię stworzyć jakiś nastrój i klimat) - odważyłem się wyjść na estradę i pokazać te swoje nieumiejętności. Moim zdaniem jest to szczytem bezczelności!
Zastanawiałem się też - a nawet bardziej - nad inną sprawą. Podczas tego koncertu wystąpił, wspomniany przez ciebie, Łukasz ‘Wiśnia’ Wiśniewski - dla mnie genialny harmonijkarz, który na harmonijce wygrywa cuda. Potrafię grać na gitarze i na harmonijce, ale porównuję to mniej więcej do tego, jak grali starzy murzyni jeszcze w XIX wieku: prymitywnie, najprościej, przekazując swoje emocje i uczucia. Wczuwam się w ich rolę, ale - oczywiście - nie jestem żadnym harmonijkarzem. I zastanawiałem się kiedyś, nad tym, co bardzo często robię, a co kocham robić: wskakuję na estradę, w momencie gdy gra zespół Blue Machine, gdzie ‘Wiśnia’ rozwala klub swoimi frazami, doskakuję do niego i - ze swoim prymitywnym graniem - gram z nim na dwie harmonijki ustne. To jest dopiero bezczelność! Ale nie czuję żadnej tremy. A co najciekawsze - nie odczuwam ze strony ‘Wiśni’ tego: „co tu mi wpadł facet i przeszkadza”, tylko nagle, przez moment, on także czuje się dobrze w tym moim prymitywizmie. Wiesz, wiele pytań pojawiło się w moim życiu w związku z moimi szaleństwami, ma które - niestety - nie potrafię ci odpowiedzieć.
Udało mi się coś, co jest najpiękniejszego i chyba najistotniejszego w sytuacji gościa, który zdecyduje się wyjść na estradę: złapać kontakt z publicznością. Wydaje mi się, że złapałem, że to czuję, że jest coś między nami - a to jest podstawą przy występach. Jeśli coś zacznie iskrzyć, to wspólnie, razem robi się coś fajnego. Jeśli jest to granie sztuki dla sztuki, albo słuchanie dla słuchania samego, to już nie jest to.
{mospagebreak title= ciąg dalszy}
Od koncertu w Rotundzie nurtuje mnie jedno pytanie, ale nie wiem, czy mogę je zadać w tej sytuacji...
A.K.: Nie możesz...
W zasadzie, to mi już poniekąd odpowiedziałeś na nie...
A.K.: Mianowicie?
Podczas koncertu promocyjnego w Dworku Białoprądnickim grałeś Ty i był też na scenie Marian Pawlik.
A.K.: Tak.
Ostatnio, w Rotundzie, na estradzie byłeś Ty i pojawił się też grający na perkusji Benek Radecki.
A.K.: Tak. ...wiem do czego zmierzasz. Wiem do czego zmierzasz!
Można powiedzieć, że była więc szansa na wspaniały reunion Lessersów.
A.K.: A ty wiesz, że nie pomyślałem o tym ani grając w Dworku z Marianem, ani ostatnio z Benkiem Radeckim... Nie pomyślałem o tym, że rzeczywiście można byłoby to... cholera!.. można było...
Reunion Lessersów - dobre hasło na afisz.
A.K.: Powiedziałeś ‘afisz’ i od razu skojarzyło mi się to z zespołem Dżamble: czuje, że byłoby to tak, jak zafunkcjonował pierwszy zespół Dżamble. Była to największa akcja marketingowa z jaką się w życiu spotkałem, ale - co ciekawe - było to w czasach komuny, kiedy pojęcie marketingu było w ogóle nieznane. Kiedy powstał pierwszy skład Dżambli (jeszcze bez Mariana Pawlika) mieli tam sprawnego - na owe czasy - menagera, człowieka z głową i z pomysłami. Pamiętam, zrobił on plakaty o treści: „słuchajcie tylko zespołu Dżamble” i tymi plakatami obkleił całe miasto. Po czym zespół zagrał jeden maleńki koncert i się rozleciał (ale w świadomości ludzi pozostał). I czuję, że reaktywowanie Lessersów byłoby takie same, z tą różnicą, że nie zagralibyśmy ani jednego koncertu.
Ale jest to pomysł... Nie pomyślałem o tym: miałem całych moich Lessersów, nie na jednym koncercie, ale na dwóch. To śmieszne, bo Pawlik pojawił się przypadkowo na tym koncercie. Gwiazdą wieczoru miał być kwartet Janusza Muniaka i nawet na plakatach był zupełnie inny basista. W ostatniej chwili Janusz zmienił go na Mariana. Mówi: „wiesz, bo Marian fajnie gra”. „Wiem, że fajnie gra, nie musisz mi mówić!” Z kolei Benek zadzwonił do mnie i mówi: „słuchaj, ten koncert - to byśmy też zagrali”. Mówię: „Benek, nie śmiałem prosić”. I to jest pomysł, żeby na jakiejś premierze zebrać ich razem... Ale wiesz, sam się teraz przeraziłem na myśl o tym. Myśmy wtedy fajnie grali, w przeciwieństwie do tego jak ja teraz gram. Nie zapominaj, że my wtedy graliśmy dużo i graliśmy covery Stonesów, Hendrixa i tak dalej, i ja tam grałem na gitarze elektrycznej. Mam tę swoją gitarę, którą cudem odzyskałem... Bo z nią są kolejne przygody: kiedyś się jej nieopatrznie pozbyłem (potrzebując paru groszy na ‘pocieszycielkę’), długo jej nie miałem i kiedyś ona trafiła do mojego kolegi, który był akustykiem u Grechuty. On pewnego dnia przyszedł do mnie do domu i mówi: „Antek, nie wyobrażam sobie, żeby ta gitara nie była u ciebie” (a nie było jej dwadzieścia lat). „Słuchaj Wojtek - mówię - ale ja nie mam pieniędzy, żeby ją odkupić”. Wojtek spojrzał na moją półkę z płytami i powiedział: „A, dasz mi trochę płyt”. I w ten sposób wróciła do mnie. Ale nie grałem na niej, a ona wymaga jednak troszeczkę - nazwijmy to - przypomnienia jej sobie.
Jest jeszcze jedna ciekawa rzecz, którą zauważyłem nieopatrznie. Dawniej nie potrafiłem grać na gitarze palcami i grałem cały czas kostką (głównie dlatego, że grałem na elektrycznej gitarze). Teraz, wracając do gitary, jak wziąłem tą akustyczną ćwicząc w domu - palcami, bo nie miałem żadnej kostki pod ręką - nagle zaczęło mi się fajnie grać palcami. Jak w końcu zdobyłem kostkę i spróbowałem kostką, to... - kompletnie nie potrafię grać. Musiałbym to sobie naprawdę przypomnieć, czyli włożyć trochę pracy, czyli poćwiczyć, czyli...
Odpada.
A.K.: Odpada zupełnie! Natomiast a propos kostek jest kolejna anegdota i sprawa tego na górze. Chcąc ćwiczyć w domu stwierdziłem, że nie mam kostki, więc odłożyłem gitarę i miałem świetny pretekst żeby nie ćwiczyć w ogóle. Potem miałem się wybrać do sklepu, żeby sobie kupić kostkę... ale jakoś nigdy nie trafiłem na ten sklep. Nie miałem więc kostki i podejrzewam, że - w związku z tym - nigdy nie sięgnąłbym po gitarę. I dostaję nagle z wytwórni płytowej album Claptona - jeden z tych nowszych, taki piękny digipack. Otwieram, rozpakowuję i co widzę? W pudełeczko wklejone pięć kostek od gitary z inicjałami Erica Claptona. Pomyślałem sobie: ten Clapton musiał dostać cynk i powiedział: „o nie, Krupa, to ja ci przyślę kostki”. Życie jest szalone...
Brałeś udział w nagraniu programu dla BBC poświęconego płycie Kind of Blue. W tym roku mija 50-ta rocznica jej wydania. Kim dla Ciebie jest Miles Davis? Kim - według Ciebie - jest on dla kultury muzycznej XX wieku?
A.K.: Jest geniuszem. Największym. Drugim takim nazwiskiem - i dla mnie ważniejszym w historii jazzu - jest John Coltrane. Obydwaj byli geniuszami, ale inaczej funkcjonowali. Urodzili się w tym samym roku - 1926 - przy czym Davisowi było dane długo tworzyć i przewracał świat muzyczny do góry nogami parę razy, Coltrane zaś zaistniał ze swoją muzyką w pewnym okresie i na bardzo krótko. Zmarł w 1967 roku, a od 1959 roku właściwie przedstawił nam swoją muzykę. To, co zrobił Coltrane na tym małym odcinku było czymś zupełnie nieprawdopodobnym i czymś - dla mnie - najcenniejszym i najwspanialszym w muzyce jazzowej.
Zapytałeś o Davisa, a dlatego mówię o Clotranie, bo ja zacząłem się interesować jazzem od awangardy. Pierwszą moją płytą był album Coltrane’a Expression. Była to magma dźwięków, masa dźwięków i słuchałem tej płyty nie rozumiejąc nic kompletnie, natomiast wciągnęła mnie ekspresja Coltrane’a, to coś niesamowitego, co on przekazywał. Była to potężna muzyka. Będąc zafascynowanym Coltranem, bardzo długo w ogóle nie dopuszczałem do siebie Milesa Davisa. W zestawieniu z ówczesnym Coltranem, Davis grał cichutką muzykę, która była czymś maleńkim w porównaniu z wielkością brzmienia Coltrane’a. Dopiero potem, w którymś tam momencie, odkryłem Milesa Davisa. To było chyba Bitches Brew czyli ten okres rewolucji muzyki fusion i coś nieprawdopodobnego, co zaproponował Miles Davis. Potem zacząłem się cofać do wcześniejszych nagrań i po latach, mając trochę czasu, wgłębiłem się w płytę Kind of Blue. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego uważa się ją za taką niezwykłą, jedną z najważniejszych - o ile nie najważniejszą - w historii jazzu. Zacząłem szperać w materiałach, które mówiły o nagraniu tej płyty, o atmosferze w jakiej była tworzona i na czym polegał - mniej więcej - jej fenomen. A głównym czarem, moim zdaniem, tą niesamowitością Kind of Blue, było zejście się Milesa Davisa z Billem Evansem. Evans wprowadził do muzyki zespołu coś pięknego (europejskiego, klasycznego, a równocześnie bardzo jazzowego) i zbitka tych dwóch nieprawdopodobnych osobowości i wrażliwości zaowocowała czymś niezwykłym. Inną jest sprawą (powracając do przypadków, które rządzą życiem), że najlepsi, najgenialniejsi muzycy mogą grać koncerty (wiadomo, raz lepsze, raz gorsze) i kiedy organizuje się sesję nagraniową nikt nie wie wcześniej w jakim nastroju będą muzycy, co będą czuli. Czy zaiskrzy między nimi bardzo, czy może z powodów osobistych będzie się to rozjeżdżało. Tutaj zdarzył fenomen: sześciu muzyków wibrowało dokładnie na tych samych falach. Coś takiego nie zdarzyło się chyba przy nagrywaniu żadnej innej płyty w historii jazzu. Tam nie ma słabego punktu. Tam każdy wczuł się w klimat i nastrój.
Podobnym fenomenem było nagranie płyty A Love Supreme Johna Coltrane’a. Dlaczego ta płyta, ten hymn do Boga, jest czymś wyjątkowym w jego twórczości? Tam też była taka metafizyka. Wtedy też muzycy wznieśli się ponad wszystko i zostało to - dzięki Bogu - zarejestrowane. A Love Supreme i Kind of Blue to są ewidentnie wyjątkowe płyty w historii jazzu, ale nieporównywalne - inna muzyka, inna filozofia.
A jak oceniasz to, co się w tej chwili dzieje w jazzie, czy w rocku?
A.K.: Po pierwsze - pogubiłem się. Nowe czasy zaowocowały jedną wielką dżunglą. Pojawiają się dziesiątki, może setki płyt dziennie - różnych muzyków, każdy proponuje swoją własną koncepcję. Zwróć uwagę, że w zasadzie do lat ’90 Berendt bardzo ładnie uporządkował - dla potrzeb wspólnego porozumienia się, czy też edukacji - jazz dziesięcioleciami. Każde dziesięciolecie miało dla niego jakiś jeden ważny i kreatywny styl. Wiadomo - od zawsze grało się wszystko, ale jeden styl był kreatywny i uważało się, że to była epoka danego stylu. Teraz nie jesteś w stanie powiedzieć - nikt nie jest w stanie powiedzieć - co jest dominującym kierunkiem. Nie ma żadnego kierunku! Każdy gra ‘swoją’ muzykę. Co więcej, w momencie fuzji wszystkich gatunków muzycznych, różnych wpływów kulturowych, muzycy przedstawiają nie tylko w formie projektów, czy koncertów, ale w ramach jednego utworu wszystkie elementy różnych bajek muzycznych - z różnych stron świata, różnych stylistyk. Tego się nie da uporządkować. Świadomie przestałem śledzić to, co wychodzi, bo raz, że nie mam czasu, dwa, że zgubiłbym się w tym wszystkim. W związku z czym ciekawe rzeczy wpadają mi przypadkowo. Mam swoje ulubione płyty, wykonawców, u których śledzę, co się nowego pojawia, ale generalnie jestem zagubiony w tej współczesnej dżungli. To już nie dla mnie.
Na jakie więc płyty i których wykonawców powinniśmy zwrócić szczególną uwagę?
A.K.: Są takie albumy nietypowe, które mi się szalenie podobają - znani giganci nagrywający płyty poświęcone komuś. To też jest nurt, który stał się teraz modny. Pamiętam płytę (nie jest ona z ostatnich lat), którą Chick Corea nagrał z muzyką Buda Powella - przepiękna, wspaniała muzyka. Inna płyta, która mnie absolutnie zauroczyła i rzuciła na kolana, to jest płyta After the Rain Johna McLaughlina - nagrana w trio z De Francesco na organach Hammonda i Elvinem Jonesem na bębnach. Z takich najnowszych, prawdę mówiąc, nic mi nie przychodzi na myśl. Miałem okres fascynacji Stevem Colemanem i jego nietypowymi projektami. Było to coś innego, dziwnego, nowego - coś, co mnie bardzo zaintrygowało. Natomiast wychodzi bardzo dużo, bardzo niedobrych płyt i nie mam ochoty tego słuchać.
Życzę zatem nie tylko Tobie, ale nam wszystkim, aby tych dobrych płyt było jednak więcej. Dziękuję Ci za rozmowę.
rozmawiał Jacek Chudzik
Zapraszamy także do lektury fragmentów Miasta błękitnych nut... Antoniego Krupy oraz recenzji tej książki zamieszczonych na łamach naszego serwisu.
{mosimage}
{mospagebreak title=mininowela A. Krupy}
Siedziałem obok pustego na Camdentown
dym z fajki przebijał się przez kolorowy tłum
i muskał delikatnie namalowany na obdartym murze znak
symbol epoki hipisowskiej
symbol przemijania czasu
przeszłości która pozostała teraźniejszością
tych którzy otarli się o nią
może tam, na tym samym fotelu
siedział kiedyś Clapton lub Harrison
a może obaj wpatrzeni w jedną dziewczynę
którą kochali tak bezgranicznie
a może Lennon z Yoko
para będąca symbolem wolności
na pustym usiadła dziewczyna
zapytała czy może
byłem tak zamyślony że nie usłyszałem
w jakim języku
please - odpowiedziałem
merci - powiedziała uśmiechając się
Francuzka... pomyślałem
była piękna a jej wzrok był przenikliwy
z iskrą pożądania
siedzieliśmy w milczeniu
a dym z jej papierosa oplatał mój z fajki
o czym myślała?
bo przecież nie mogła być teraz z
Kerouac'em
czy Dylanem
nie zna poezji tych miejsc i tych czasów
może czytała
ale nie było dane jej tego dotknąć
posmakować
ogarnąć całym ciałem
i oddać temu całą duszę
nagle wstała i oddaliła się
rzucając przez ramię uśmiech
smutny może trochę zawiedziony
odeszłą a ja pozostałem
obok znów pustego
z dymem i snującą się powoli historią
historią minionego czasu
A. Krupa