Bartku, kilka miesięcy temu Twoi koledzy opowiadali mi, że starają się przekonać Cię do śpiewu. Udało im się namówić Cię do zaśpiewania jednej piosenki...
B.F.: Nie chcieliśmy zostać zaszufladkowani jako zespół instrumentalny. Utwór „New Life” to taki nasz wentyl bezpieczeństwa – już nie można nas jednoznacznie sklasyfikować jak zespół wyłącznie instrumentalny. Dzięki temu możemy się rozwinąć w przyszłości i swobodnie dokładać więcej wokalu. Prawda jest taka, że moja przygoda ze śpiewem ciągle jest w fazie rozwoju. A sama historia powstania utworu jest dość prosta – został stworzony na gitarach akustycznych, ułożenie linii melodycznej przyszło samo z siebie, naturalnie.
W brzmieniu „New Life” słyszę echa Jadis...
B.F.: Być może stworzyliśmy coś, co może się do ich twórczości zbliżać. Utwór jednak bardziej zainspirowany jest klimatem Pata Metheny.
Tekst „New Life” stanowi fragment poematu o „Mandorius” autorstwa Michała Szmidta. Przeglądałem próbki jego twórczości poetyckiej i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dość znacznie różni się on od innych jego wierszy. Na codzień Michał penetruje mroczne, dekadenckie rejony, „Mandorius” to utwór bardziej oniryczny, otwarty na wielość interpretacji.
R.M.: „Mandorius” powstał specjalnie na potrzeby naszego albumu – stąd może wynikać ten rozdźwięk. Zgadzam się, że brzmi inaczej.
B.F.: Każdy słuchacz/czytelnik może interpretować tekst na swój sposób, niczego nie narzucamy. Przyznam szczerze, że tekst Michała jest na tyle skomplikowany, że ja sam zaczynam rozumieć pewne jego niuanse dopiero teraz – a słuchałem naszej płyty wiele razy (śmiech). Oprócz tekstu w tej historii bardzo istotne są także obrazy, zamieszczone w książeczce, dopiero to wszystko razem muzyka, tekst i obrazy dają pogląd na całość.
A propos – czy oprawa graficzna Waszej płyty przyczyniła się do promocji malastwa Waszego kolegi?
R.M.: Mamy wiele sygnałów, że ludziom podobają się obrazy Michała – i te znane z płyty, i te, które udostepnia na swojej stronie. Na pewno dla wielu odbiorców przestał być anonimowy. Sęk w tym, że zorganizowanie profesjonalnej wystawy pochłania mnóstwo pieniędzy. A nawet, jak już znajdą się te pieniądze – pozostaje problem przebicia się przez koterie i układy. Podejrzewam, że w pod tym względem branża muzyczna i plastyczna niewiele się różnią, a z tą druga może jest nawet gorzej.
Wróćmy do warstwy słownej: gdzie znajduje się Miasto Połkniętych Dzwonów i kim jest Melodyjny Pan?
B.F.: Najlepiej wytłumaczyć może to Michał. Radek np. wyobrażał sobie Mandoriusa latającego nad Miastem połykając dzwony. Tam, gdzie nie biją dzwony – panuje cisza. Tak jak w mieście z obrazu Michała. Puste miasto, nic się w nim nie dziej, pustka i cisza.
Tu właśnie ujawnia się wielość interpretacji tej historii. Tam gdzie fabuła nie jest czarno-biała, jej percepcja zależy od wrażliwości i wyobraźni konkretnego odbiorcy. A Melody Man – to postać epizodyczna, taki „diabeł z pudełka”.
„City Of Swallowed Bells” wyróżnia się nie tylko ciekawym tytułem. Jego wstęp dość mocno kojarzy się z niemieckimi klasykami muzyki elektronicznej.
R.M.: Wielu słuchaczy to zauważyło. Ten utwór zaczyna się i kończy fragmentami delikatnymi, medytacyjnymi. Fakt, że w środku mamy dość ostrą rockową grę, ale dla wszystkich istotniejsze jest to, co przed i po. Chcieliśmy takiego właśnie zelektronizowanego brzmienia, wykorzystaliśmy stary rosyjski syntezator analogowy.
Ostatni utwór płyty, „Rebird”, kończy się mocno i zdecydowanie, to klasyczny rockowy finisz z głośnym biciem perkusji i gwałtownie urwanymi gitarami. Czy to sygnal, że historia Ptaka Mandoriusa dobiegła końca? Nie przyleci na Wasz następny album?
R.M.: Takim właśnie mocnym akcentem chcieliśmy tę płytę zamknąć. To miało być podsumowanie całej opowieści. Ale też kontrast z dość delikatną zawartością albumu.
B.F.: Historia Ptaka się skończyła. Po co się powtarzać i nagrywać kontynuację? Zrobiliśmy rzecz, na swój sposób oryginalną – album instrumentalny z tekstem i ilustracjami jako integralnymi elementami całości. Ale to nie oznacza, że tą samą drogą pójdziemy następnym razem. Nowy materiał powoli się tworzy i na pewno brzmi inaczej niż dotychczas.
Porównując Wasz oficjalny debiut z nagraniami demo stwierdzam, że złagodziliście brzmienie.
R.M.: To nie było naszym świadomym zamysłem. Na pewno muzykę zmiękcza spora ilość klawiszy i gitarowych nakładek. Poza tym mieliśmy koncepcję płyty nagranej raczej według jazzowych, a nie rockowych standardów realizatorskich. W jazzie każdy instrument ma być odpowiednio wyeksponowany, mieć swoje określne miejsce. Producenci rockowi wolą upychanie wszystkiego w środkowym paśmie.
Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że partie gitar brzmią gładko niczym w rocku neoprogresywnym.
B.F.: Muszę to powiedzieć jeszcze raz: to nie był żaden plan. Skompletowaliśmy takie, a nie inne instrumenty, np. partie pianina nagrywane są na bardzo miękkim w brzmieniu instrumencie – yamaha cp70. Tym razem to względy techniczne pchnęły brzmienie w łagodniejsze rejony.
R.M.: Będą u nas słyszalne echa King Crimson czy Pink Floyd, ale też dobrze, że zabrzmiało to trochę inaczej. W tej chwili na próbach powoli tworzymy nowy materiał. Tym razem powstaje zdecydowanie ostrzejsza muzyka.
Czy te próby to wprawki przed koncertową promocją „Adventures...”?
B.F.: Promocja to szumne słowo. Od premiery płyty minęły trzy miesiące. Nie kuliśmy żelaza póki gorące, bo wiemy, że z graniem takim, jak nasze, nie dobijemy do poziomu popularności rodzimych gwiazd estrady. Przecież nie o to chodzi (śmiech). Ale zależy nam, żeby muzykę, w której stworzenie i nagranie włożyliśmy serce, czas i pieniądze, zaprezentować na żywo w jak najlepszym wydaniu, przede wszystkim technicznym.
R.M.: Próby są koniecznością, bo nie jest to materiał łatwy do odtworzenia. Nie obejdzie się bez dokooptowania klawiszowca, bo inaczej musielibyśmy nogami obsługiwać naraz klawisze i efekty gitarowe.
Nie kusi Was zagranie koncertu połączonego z recytacją poematu „Mandorius”?
B.F.: Nie. Recytacja odebrałaby koncertowi dynamikę. Poza tym trudno byłoby ustalić w którym konkretnie momencie mają paść dane słowa. Ale planujemy wzbogacić koncert wizualnie. Nawiązaliśmy kontakt z grupą warszawskich twórców sztuki wideo i może wspólnie uda nam się stworzyć ruchomy obraz kompatybilny z odgrywaną muzyką. Pokaz slajdów p.t. obrazy w ramce raczej nie wchodzi w grę.
Jak w ogóle wygladają Wasze koncerty? Lubicie nawiązywć kontakt z publicznością czy raczej jesteście introwertykami?
R.M.: Koncentrujemy się na muzyce. Żaden z nas nie ma żyłki showmana, poza tym nasza muzyka jakoś nie kojarzy się z bieganiem po scenie czy zagadywaniem publiki między kawałkami. To nie jest zabawowy blues. Wiadomo, że wraz ze scenicznym obyciem przychodzą jakieś bardziej widowiskowe zachowania typu zarzucanie bioderkiem (śmiech). Ale ekscesów się nie spodziewaj.
Od wydania Waszego debiutu minęły już trzy miesiące. Jak zareagowali na niego słuchacze?
R.M.: Nadspodziewanie dobrze. Otrzymaliśmy mnóstwo dowodów uznania. Praktycznie od premiery „Adventures Of Mandorius (The Bird)” lokuje się czołówce sprzedaży płyt RockSerwisu. Płyta dobrze się sprzedaje, nie zalega w pudełkach. Choć oczywiscie nie jest to jakiś gigantyczny nakład.
B.F.: Jest szansa, że zwrócą nam się przynajmniej koszty produkcji albumu, choć żeby to osiągnąć, musimy jeszcze trochę poczekać. Każdy grosz ponad to będzie miłym bonusem i kapitałem do kolejnych inwestycji – czy to w sprzęt, czy w sesję nagraniową.
Nagranie, tłoczenie, okładka – wszystko opłaciliście sami. Mieliście plany kontaktu z zagranicznymi wydawcami. Nie zadowoliły Was stawiane przez nich warunki?
R.M.: Zdecydowanie nie. Mielismy odzew od dwóch naprawdę poważnych wydawnictw. Jedno niestety nie podtrzymało kontaktu, a co do drugiego... Zaproponowano nam naprawdę uwłaczajacy kontrakt. Na pięć lat mielibyśmy stracić do materiału wszelkie prawa poza wykonawczymi, za tłoczenie zapłacić z własnej kieszeni i w dodatku nie mielibyśmy gwarancji, ze płyta zostanie należycie promowana. W tej sytuacji wydanie albumu własnymi siłami wydawało się jedynym rozsądnym wyjściem. Wiadomo, że nasza muzyka raczej nie przyniesie krociowych zysków, ale za dużo się nad tą płyta napracowalismy, żeby odpuścić.
Godzicie się ze statusem zespołu podziemnego?
B.F.: Tu nie chodzi o rankingi popularności. Zdecydowanie bardziej zależy nam na wartościowej muzyce, niż rozgłosie.
R.M.: Wiadomo, mas nie zawojujemy, ale chcemy się dzielić naszą twórczością z tymi, którzy mają podobną wrażliwość.
zobacz też: Tale Of Diffusion