01. When Life Meets The Void (feat. Jeff Loomis) - 4:47
02. Spotlight (feat. Marco Sfogli) - 4:34
03. Celestial Horizon (feat. Yiannis Papadopoulos) - 4:36
04. Fragments Of Eden - 5:16
05. Dark Matter - 1:42
06. Pulse Of The Fading Light (feat. Maciej Meller) - 4:50
07. Whispers (feat. Henrik Danhage) - 5:17
08. Quantum Sky - 5:13
09. Where All Things End - 5:12
Czas całkowity - 41:31
Tides From Nebula | In2Elements - Warszawa | Progresja | 01.12.2024
środa, 04 grudzień 2024 17:20 Dział: Relacje z koncertówNie chodzi o przechwalanie się, ale zupełnie poważnie, gdy ostatnio o tym myślałem, nie byłem w stanie doliczyć się, który to był już mój koncert Tides From Nebula z kolei. Widziałem zespół prawdopodobnie około 10 razy, w różnych konfiguracjach, jako support i główną gwiazdę, w składzie trzy lub czteroosobowym, w klubach i plenerze, na pojedynczych koncertach i festiwalach. Grupę poznałem na wysokości premiery drugiej płyty, jestem więc z nią prawie od początku i z dużą przyjemnością obserwuję jej ciągły rozwój. Naprzeciw wszelkim trudnościom, bez względu na okoliczności, Tidesi zawsze wychodzą obronną ręką i dają radę. Teraz poszli o krok dalej, nie tylko z długą, headlinerską trasą po całym kraju, ale i wydaniem nowej płyty własnym sumptem. Tak, "Instant Rewards" ukazała się pod szyldem Nebula Records.
Promująca nowy album trasa, jak zazwyczaj, zakończyła się koncertem w warszawskiej Progresji, która jest niemal drugim domem zespołu, przynajmniej jeśli chodzi o występy. Wieczór otworzyła formacja In2Elements, poruszająca się w podobnych klimatach co TFN, czyli w obrębie instrumentalnego post rocka, a czasem nawet post metalu. Początkowo, wydawało mi się, że ich występ jest bardzo jednostajny, ale dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, jaką koncepcję dynamiki zespół przyjął. To dlatego na początku było dość powtarzalnie ciężko, zespół jechał po publiczności riffowym walcem, później nastąpiło melodyjne wyciszenie, zrobiło się bardzo przyjemnie, a na koniec muzycy znowu przywalili. Gdy już zrozumiałem w co się tu gra, to zdecydowanie mi się to podobało.
Tidesi wyszli na scenę jak na prawdziwe, acz dość skromne, gwiazdy przystało. Można śmiało stwierdzić, że jeśli chodzi o oprawę koncertów, TFN są w czołówce w naszym kraju, przynajmniej na dostępnym dla nich poziomie (nie będę ich porównywał z gwiazdami mającymi na to miliony, zresztą, to kompletnie nie moja bajka). Już nawet nie kilka, a wiele rodzajów świateł, przenikających się i tworzących osobny wizualny świat robiło ogromne wrażenie. Oczywiście, nie wystarczy włączyć jakkolwiek na raz wszystkiego i liczyć, że efekt sam się osiągnie. Stoją za tym ludzie, którzy to wszystko planują, programują i nadzorują. I za to im wszystkim należy się ogromny szacunek, bo całość wypada niezwykle profesjonalnie. Co do setlisty, była ona mocno przekrojowa, z lekkim naciskiem na nowy album i stałe punkty. Najważniejsze, że zespół zadbał o stosowną kolejność poszczególnych utworów, dzięki czemu występ miał odpowiednią dynamikę i trzymał w napięciu. Muzycy na scenie zachowywali się nieco bardziej powściągliwie niż zazwyczaj, ale myślę, że mogło tu wygrać zmęczenie po naprawdę długiej i wyczerpującej trasie. Niespodzianką była drobna inscenizacja podczas "Rhino" - na scenie pojawiła się grupa ludzi, w tym jedna w masce nosorożca - nawiązując w ten sposób do motywu z teledysku i koszulki. Na koniec występu, standardowo Maciej Karbowski zszedł do publiczności i grał wśród niej podczas finału "Tragedy of Joseph Merrick".
Z ciekawostek, co zostało zweryfikowane przez sam zespół, podczas występu w Warszawie spora część słuchaczy pojawiła się na koncercie Tides From Nebula po raz pierwszy. Ogromnie cieszy, że zespół z takim dorobkiem wciąż przyciąga nowych fanów żądnych muzycznych wrażeń.
Gabriel Koleński
01. Hold On - 21:22
02. Wicked Flame - 11:44
03. Shadowland - 11:21
04. By My Tears - 11:17
05. Shine - 7:28
Czas całkowity - 1:03:12
Jinian Wilde - wokal
Mirosław Gil - gitara, gitara akustyczna
Satomi - skrzypce, instrumenty klawiszowe
Przemysław Zawadzki – gitara basowa
Maciek Caputa - perkusja, pianino (3)
Siena Root na żywo w Polsce! Powrót do rockowych korzeni!
sobota, 23 listopad 2024 18:37 Dział: NewsSzwedzki zespół Siena Root, mistrzowie rockowej psychodelii, powracają do Polski na serię koncertów! Ich brzmienie, zanurzone w latach 60. i 70., wciągnie Cię w podróż do muzycznych korzeni. Zespół pojawi się w Gdyni, Poznaniu, Piekarach Śląskich oraz Warszawie, gdzie ożywi ducha rockowej rebelii.
Od ponad dwóch dekad Siena Root zachwyca występami pełnymi pasji i spontanicznych, dzikich improwizacji, z których słynie (jak słychać na koncertowym albumie „Root Jam” z 2011 roku). Ich twórczość rodzi się zarówno w studiu, jak i... w szwedzkich lasach, gdzie zespół nagrywa w otoczeniu natury, co dodaje ich muzyce pierwotnej, surowej energii. Siena Root to hołd dla korzeni rocka – ich nazwa przywołuje afrykańską czerwień ziemi (siena) i „root” – korzenie, którymi sięgają po najczystsze brzmienia tego gatunku.
Od debiutu z albumem „A New Day Dawning” (2004) zespół wybiera analogowe brzmienia, taśmy magnetofonowe i dźwięk Hammondów, co sprawia, że każdy utwór pulsuje autentyczną energią. Osiągnęli mistrzostwo w balansowaniu między tradycją a innowacją, tworząc muzykę pełną emocji i żywej ekspresji. Obecnie Siena Root to Sam Riffer (bas), Love Forsberg (perkusja), Johan Borgström (gitara) i charyzmatyczna Zubaida Solid (wokal). Razem przywołują klimat dawnych lat, ale z nową, świeżą mocą.
Terminy koncertów:
08.05 Gdynia, Blues Club
09.05 Poznań, Pod Minogą
10.05 Piekary Śląskie, OK Andaluzja
11.05 Warszawa, Odessa
Bilety w cenie 85 zł (przedsprzedaż) i 99 zł (w dniu koncertu) dostępne na:
Bilety24 oraz jako bilety kolekcjonerskie na IndependentMusicMarket.com
01. Static Mind - 1:31
02. Theta - 5:04
03. Time Bridge - 1:53
04. Manifestations - 6:28
05. Ternary - 4:17
06. Binary Dream - 14:06
07. Hybrid - 6:07
08. Corrosion - 5:45
09. De Erosion - 3:31
Czas całkowity - 48:42
- Omar El Hage - wokal
- Alain Ibrahim - gitara
- Mood Yassin - instrumenty klawiszowe
- Anthony Atwe - gitara basowa
- Sayed Gereige - perkusja
01. Inside The Gage - 11:13
02. Madness Unforeseen - 6:27
03. Dreamless - 2:40
04. Ignite - 8:32
05. A Place I Go To Hide - 9:26
06. Crowbar Case - 10:02
07. Faceless Man - 7:28
08. Perpetuity - 9:52
Czas całkowity - 1:05:40
- Omar El Hage - wokal
- Alain Ibrahim - gitara, dodatkowy wokal
- Mahmoud Yasine - instrumenty klawiszowe
- Anthony Atwe - gitara basowa, dodatkowy wokal
- Sayed Gereige - perkusja
01. Hypnagogia - 2:20
02. Richardson's Nightmare - 8:34
03. Never Let Me Go - 5:14
04. Everlasting Retribution - 8:23
05. My Darkest Hour - 9:58
06. Disequilibrium - 13:48
Czas całkowity - 48:17
- Owmar El Hage - wokal
- Mood Yassin - instrumenty klawiszowe
- Alain Ibrahim - gitara
- Charles Bou Samra - gitara basowa
- Sayed Gereige - perkusja
oraz:
- Rita Hokayem - dodatkowy wokal
- Elia Monsef - dodatkowy wokal
- Will Shaw - wokal
- Emanuel Ciancia - saksofon
- Simon and Luca Ciccotti - perkusja
01. Burned To The Ground - 7:17
02. The Great Survey - 7:30
03. Rhino - 4:27
04. Fearflood - 5:58
05. Flora - 6:56
06. The Haunting - 5:06
07. Ashes (reprise) - 1:45
08. In The Blood - 7:04
09. The Sweetest Way To Die - 6:08
Czas całkowity - 52:14
- Maciej Karbowski - gitara, instrumenty klawiszowe
- Przemek Węgłowski - gitara basowa, instrumenty klawiszowe
- Tomasz Stołowski - perkusja
Myles Kennedy | Black River Delta - Warszawa | Progresja | 07.11.2024
piątek, 15 listopad 2024 10:52 Dział: Relacje z koncertówBiorąc pod uwagę poziom popularności i liczbę wizyt Alter Bridge w naszym kraju, to trochę dziwne, że dopiero w tym roku artysta zdecydował się na solowy występ w Polsce, z okazji promocji najnowszej płyty – „The Art Of Letting Go”. Koncert odbył się 7 listopada w warszawskiej Progresji.
Tego wieczoru, supportem był szwedzki, a brzmiący całkowicie amerykańsko, zespół Black River Delta. Grupa miała zagrać akustycznie, ale muzycy chyba o tym zapomnieli, bo koncert był standardowy – elektryczny. Dla mnie lepiej, bo miałem większą ochotę na blues rockowy wykop niż ballady. Szkoda byłoby stracić tak dobry, energetyczny i klimatyczny występ. Panowie przenieśli nad do delty, ale nie jakiejś czarnej rzeki, a samej Missisipi! Cofnęliśmy się w czasie kilkadziesiąt lat wstecz, by poczuć gorącego ducha południowoamerykańskiego bluesa (smaczki typu krótkie solówki harmonijki ustnej i perkusji). A że ze Szwecji, to już szczegół.
Główna gwiazda wieczoru…w ogóle nie zachowywała się jak gwiazda! O Mylesie Kennedym nie wiedziałem dwóch rzeczy. Po pierwsze, jest to niezwykle skromny człowiek, był niemal zaskoczony gorącym przyjęciem naprawdę licznie zgromadzonej publiczności. Po drugie, nie miałem pojęcia, że jest aż tak dobrym gitarzystą! Artysta solowo występuje w formule power trio, jest jedynym gitarzystą na scenie (towarzyszy mu tylko sekcja rytmiczna), gra zatem wszystkie partie, włącznie z nietuzinkowymi solówkami. Występ, właściwie od początku do końca, był bardzo dynamiczny, profesjonalny, ale zagrany na luzie, dość spontanicznie. Wyglądało to, jakby trzech kumpli postanowiło pograć ze sobą i trochę tak było, bo perkusista Zia Uddin jest przyjacielem wokalisty z dzieciństwa. Koncert Kennedy’ego w Progresji był właściwie archetypowym występem rockowym, bo z jednej strony dobrze nagłośniony i zagrany przez świetnych muzyków, a z drugiej bardzo szczery i pozbawiony manieryzmu wielkich gwiazd. Jeśli chodzi o setlistę, było raczej przekrojowo, z lekką przewagą nowego albumu, co normalne, ale tu ponownie kłania się spontaniczność, bo setlisty poszczególnych koncertów na trasie nie są identyczne, Myles często zmienia kolejność utworów lub dokłada covery, w tym własne. W Warszawie padło akurat na „All Ends Well” z repertuaru Alter Bridge (artystę zainspirowali fani, którym coś podpisywał pod kątem tatuażu). W wersji akustycznej, z samym liderem na scenie wyszło znakomicie, bardzo emocjonalnie. Nie zabrakło też bardzo dobrego kontaktu z publicznością – nie można Mylesowi odmówić dużej charyzmy i wspólnych śpiewów, chociażby w „Love Can Only Heal”.
Idąc na ten koncert, trochę obawiałem się o frekwencję, ale fani artysty nie zawiedli – było bardzo przyzwoicie i gorąco, czyli tak jak być powinno. Przyznaję się bez bicia, że nie widziałem jeszcze na żywo żadnego z macierzystych zespołów Kennedy’ego i już wiem, że są to poważne zaległości, koniecznie do nadrobienia jak tylko będą okazje!
Tekst: Gabriel Koleński
Zdjęcia: Michał Majewski – Maj Music
Dream Theater - Łódź | Atlas Arena | 03.11.2024
wtorek, 12 listopad 2024 16:26 Dział: Relacje z koncertówTen koncert to niepodważalny dowód, że nie należy sugerować się cudzymi opiniami, a trzeba wyrobić sobie własną na podstawie doświadczenia. Podejrzewam, że połowa relacji z ostatniego koncertu Dream Theater w Polsce zacznie się od takich słów, bo tak naprawdę ciężko jest ująć to inaczej. Ale może spróbujmy po kolei...
Dream Theater został założony w 1985 roku, więc teoretycznie grupa będzie obchodzić czterdziestolecie działalności dopiero w przyszłym roku, ale rocznicową trasę grają już teraz. Koncerty tego zespołu zawsze budzą emocje i to różnego rodzaju. Zwykle najbardziej burzliwe dyskusje dotyczą kondycji Jamesa LaBrie. Wokalista nie ma lekkiego życia, bo czasem ludzie wieszają na nim psy dla zasady. Nie powiem, że jest to kompletnie nieuzasadnione, bo z własnego doświadczenia wiem, że James nie zawsze domaga, ale każdemu artyście należy się szacunek i kredyt zaufania. Tym razem, wokalista Dream Theater brzmiał naprawdę dobrze, wyciagając nawet najtrudniejsze partie w "Pull Me Under", którego to wykonanie zamknęło ponad 2,5-godzinny występ (!), nie licząc 20 minut przerwy między pierwszą i drugą częścią. Czasem zastanawiam się, czemu zamiast dodania supportów zespół decyduje się na tak długie maratony, a z drugiej strony jestem pełen podziwu, że muzycy, już niekoniecznie młodzi, naprawdę dają radę grać tak długo co wieczór na trasie!
No właśnie, przejdźmy do pozostałych muzyków. Z jednej strony, chyba nikt nie miał prawa narzekać na ich kondycję i technikę, ale poza tym, to mam wrażenie, że wszystkie te sztuczki już widzieliśmy. Może grupa trochę rozpieściła swoich fanów i przyzwyczaiła ich do ekstremalnego poziomu występów? Znakomicie ogląda się w akcji Jordana Rudessa i przede wszystkim Johna Petrucciego, ale w przypadku tego drugiego obecnie bardziej przemawiają do mnie piękne, emocjonalne sola w "Hollow Years" czy "This Is the Life" niż totalna ekwilibrystyka w pozostałych. Mimo to, czapki z głów i wieczny szacunek za to co panowie robią w studiu i na scenie. Dużą zaletą był też powrót Mike'a Portnoya do składu, nie tyle ze względu na grę, bo Mike'owi Manginiemu nic zarzucić nie można, ale na umiejętność robienia show, co ten pierwszy opanował do perfekcji.
Jeśli chodzi o oprawę - dość dobre nagłośnienie, w miarę selektywne, w drugiej części trochę zbyt intensywne. Piękne światła i lasery oraz wizualizacje na trzech wielkich ekranach za muzykami. Do tego smaczki typu animowany film retrospektywny przed drugą częścią koncertu czy fragment filmu "Czarnoksiężnik z Oz" z 1939 roku przed bisem. Jedyne, czego trochę zabrakło, to wyświetlania poczynań muzyków na żywo - przy takiej muzyce to powinno być jednak standardem. Tym bardziej, że setlista była zacna, w miarę przekrojowa, choć z obszernymi fragmentami ulubionych przez fanów "Metropolis pt. 2: Scenes From The Memory" i "Train of Thoughts".
Wszystko wskazuje na to, że Dream Theater wraca na prawidłowe tory. Mocno zadecyduje o tym kolejny album, „Parasomnia”, którego premiera przewidziana jest na początek przyszłego roku, a którego fragment - mocarny "Night Terror" oczywiście pojawił się w setliście na obecnej trasie. Jednak, koncertowo grupa jest ponownie maszyną nie do zdarcia i życzę muzykom, by jak najdłużej utrzymali ten stan!
Tekst: Gabriel Koleński
Zdjęcia: Jan”Yano”Włodarski