Nie chodzi o przechwalanie się, ale zupełnie poważnie, gdy ostatnio o tym myślałem, nie byłem w stanie doliczyć się, który to był już mój koncert Tides From Nebula z kolei. Widziałem zespół prawdopodobnie około 10 razy, w różnych konfiguracjach, jako support i główną gwiazdę, w składzie trzy lub czteroosobowym, w klubach i plenerze, na pojedynczych koncertach i festiwalach. Grupę poznałem na wysokości premiery drugiej płyty, jestem więc z nią prawie od początku i z dużą przyjemnością obserwuję jej ciągły rozwój. Naprzeciw wszelkim trudnościom, bez względu na okoliczności, Tidesi zawsze wychodzą obronną ręką i dają radę. Teraz poszli o krok dalej, nie tylko z długą, headlinerską trasą po całym kraju, ale i wydaniem nowej płyty własnym sumptem. Tak, "Instant Rewards" ukazała się pod szyldem Nebula Records.
Promująca nowy album trasa, jak zazwyczaj, zakończyła się koncertem w warszawskiej Progresji, która jest niemal drugim domem zespołu, przynajmniej jeśli chodzi o występy. Wieczór otworzyła formacja In2Elements, poruszająca się w podobnych klimatach co TFN, czyli w obrębie instrumentalnego post rocka, a czasem nawet post metalu. Początkowo, wydawało mi się, że ich występ jest bardzo jednostajny, ale dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, jaką koncepcję dynamiki zespół przyjął. To dlatego na początku było dość powtarzalnie ciężko, zespół jechał po publiczności riffowym walcem, później nastąpiło melodyjne wyciszenie, zrobiło się bardzo przyjemnie, a na koniec muzycy znowu przywalili. Gdy już zrozumiałem w co się tu gra, to zdecydowanie mi się to podobało.
Tidesi wyszli na scenę jak na prawdziwe, acz dość skromne, gwiazdy przystało. Można śmiało stwierdzić, że jeśli chodzi o oprawę koncertów, TFN są w czołówce w naszym kraju, przynajmniej na dostępnym dla nich poziomie (nie będę ich porównywał z gwiazdami mającymi na to miliony, zresztą, to kompletnie nie moja bajka). Już nawet nie kilka, a wiele rodzajów świateł, przenikających się i tworzących osobny wizualny świat robiło ogromne wrażenie. Oczywiście, nie wystarczy włączyć jakkolwiek na raz wszystkiego i liczyć, że efekt sam się osiągnie. Stoją za tym ludzie, którzy to wszystko planują, programują i nadzorują. I za to im wszystkim należy się ogromny szacunek, bo całość wypada niezwykle profesjonalnie. Co do setlisty, była ona mocno przekrojowa, z lekkim naciskiem na nowy album i stałe punkty. Najważniejsze, że zespół zadbał o stosowną kolejność poszczególnych utworów, dzięki czemu występ miał odpowiednią dynamikę i trzymał w napięciu. Muzycy na scenie zachowywali się nieco bardziej powściągliwie niż zazwyczaj, ale myślę, że mogło tu wygrać zmęczenie po naprawdę długiej i wyczerpującej trasie. Niespodzianką była drobna inscenizacja podczas "Rhino" - na scenie pojawiła się grupa ludzi, w tym jedna w masce nosorożca - nawiązując w ten sposób do motywu z teledysku i koszulki. Na koniec występu, standardowo Maciej Karbowski zszedł do publiczności i grał wśród niej podczas finału "Tragedy of Joseph Merrick".
Z ciekawostek, co zostało zweryfikowane przez sam zespół, podczas występu w Warszawie spora część słuchaczy pojawiła się na koncercie Tides From Nebula po raz pierwszy. Ogromnie cieszy, że zespół z takim dorobkiem wciąż przyciąga nowych fanów żądnych muzycznych wrażeń.
Gabriel Koleński