Biorąc pod uwagę poziom popularności i liczbę wizyt Alter Bridge w naszym kraju, to trochę dziwne, że dopiero w tym roku artysta zdecydował się na solowy występ w Polsce, z okazji promocji najnowszej płyty – „The Art Of Letting Go”. Koncert odbył się 7 listopada w warszawskiej Progresji.
Tego wieczoru, supportem był szwedzki, a brzmiący całkowicie amerykańsko, zespół Black River Delta. Grupa miała zagrać akustycznie, ale muzycy chyba o tym zapomnieli, bo koncert był standardowy – elektryczny. Dla mnie lepiej, bo miałem większą ochotę na blues rockowy wykop niż ballady. Szkoda byłoby stracić tak dobry, energetyczny i klimatyczny występ. Panowie przenieśli nad do delty, ale nie jakiejś czarnej rzeki, a samej Missisipi! Cofnęliśmy się w czasie kilkadziesiąt lat wstecz, by poczuć gorącego ducha południowoamerykańskiego bluesa (smaczki typu krótkie solówki harmonijki ustnej i perkusji). A że ze Szwecji, to już szczegół.
Główna gwiazda wieczoru…w ogóle nie zachowywała się jak gwiazda! O Mylesie Kennedym nie wiedziałem dwóch rzeczy. Po pierwsze, jest to niezwykle skromny człowiek, był niemal zaskoczony gorącym przyjęciem naprawdę licznie zgromadzonej publiczności. Po drugie, nie miałem pojęcia, że jest aż tak dobrym gitarzystą! Artysta solowo występuje w formule power trio, jest jedynym gitarzystą na scenie (towarzyszy mu tylko sekcja rytmiczna), gra zatem wszystkie partie, włącznie z nietuzinkowymi solówkami. Występ, właściwie od początku do końca, był bardzo dynamiczny, profesjonalny, ale zagrany na luzie, dość spontanicznie. Wyglądało to, jakby trzech kumpli postanowiło pograć ze sobą i trochę tak było, bo perkusista Zia Uddin jest przyjacielem wokalisty z dzieciństwa. Koncert Kennedy’ego w Progresji był właściwie archetypowym występem rockowym, bo z jednej strony dobrze nagłośniony i zagrany przez świetnych muzyków, a z drugiej bardzo szczery i pozbawiony manieryzmu wielkich gwiazd. Jeśli chodzi o setlistę, było raczej przekrojowo, z lekką przewagą nowego albumu, co normalne, ale tu ponownie kłania się spontaniczność, bo setlisty poszczególnych koncertów na trasie nie są identyczne, Myles często zmienia kolejność utworów lub dokłada covery, w tym własne. W Warszawie padło akurat na „All Ends Well” z repertuaru Alter Bridge (artystę zainspirowali fani, którym coś podpisywał pod kątem tatuażu). W wersji akustycznej, z samym liderem na scenie wyszło znakomicie, bardzo emocjonalnie. Nie zabrakło też bardzo dobrego kontaktu z publicznością – nie można Mylesowi odmówić dużej charyzmy i wspólnych śpiewów, chociażby w „Love Can Only Heal”.
Idąc na ten koncert, trochę obawiałem się o frekwencję, ale fani artysty nie zawiedli – było bardzo przyzwoicie i gorąco, czyli tak jak być powinno. Przyznaję się bez bicia, że nie widziałem jeszcze na żywo żadnego z macierzystych zespołów Kennedy’ego i już wiem, że są to poważne zaległości, koniecznie do nadrobienia jak tylko będą okazje!
Tekst: Gabriel Koleński
Zdjęcia: Michał Majewski – Maj Music