Ten koncert to niepodważalny dowód, że nie należy sugerować się cudzymi opiniami, a trzeba wyrobić sobie własną na podstawie doświadczenia. Podejrzewam, że połowa relacji z ostatniego koncertu Dream Theater w Polsce zacznie się od takich słów, bo tak naprawdę ciężko jest ująć to inaczej. Ale może spróbujmy po kolei...
Dream Theater został założony w 1985 roku, więc teoretycznie grupa będzie obchodzić czterdziestolecie działalności dopiero w przyszłym roku, ale rocznicową trasę grają już teraz. Koncerty tego zespołu zawsze budzą emocje i to różnego rodzaju. Zwykle najbardziej burzliwe dyskusje dotyczą kondycji Jamesa LaBrie. Wokalista nie ma lekkiego życia, bo czasem ludzie wieszają na nim psy dla zasady. Nie powiem, że jest to kompletnie nieuzasadnione, bo z własnego doświadczenia wiem, że James nie zawsze domaga, ale każdemu artyście należy się szacunek i kredyt zaufania. Tym razem, wokalista Dream Theater brzmiał naprawdę dobrze, wyciagając nawet najtrudniejsze partie w "Pull Me Under", którego to wykonanie zamknęło ponad 2,5-godzinny występ (!), nie licząc 20 minut przerwy między pierwszą i drugą częścią. Czasem zastanawiam się, czemu zamiast dodania supportów zespół decyduje się na tak długie maratony, a z drugiej strony jestem pełen podziwu, że muzycy, już niekoniecznie młodzi, naprawdę dają radę grać tak długo co wieczór na trasie!
No właśnie, przejdźmy do pozostałych muzyków. Z jednej strony, chyba nikt nie miał prawa narzekać na ich kondycję i technikę, ale poza tym, to mam wrażenie, że wszystkie te sztuczki już widzieliśmy. Może grupa trochę rozpieściła swoich fanów i przyzwyczaiła ich do ekstremalnego poziomu występów? Znakomicie ogląda się w akcji Jordana Rudessa i przede wszystkim Johna Petrucciego, ale w przypadku tego drugiego obecnie bardziej przemawiają do mnie piękne, emocjonalne sola w "Hollow Years" czy "This Is the Life" niż totalna ekwilibrystyka w pozostałych. Mimo to, czapki z głów i wieczny szacunek za to co panowie robią w studiu i na scenie. Dużą zaletą był też powrót Mike'a Portnoya do składu, nie tyle ze względu na grę, bo Mike'owi Manginiemu nic zarzucić nie można, ale na umiejętność robienia show, co ten pierwszy opanował do perfekcji.
Jeśli chodzi o oprawę - dość dobre nagłośnienie, w miarę selektywne, w drugiej części trochę zbyt intensywne. Piękne światła i lasery oraz wizualizacje na trzech wielkich ekranach za muzykami. Do tego smaczki typu animowany film retrospektywny przed drugą częścią koncertu czy fragment filmu "Czarnoksiężnik z Oz" z 1939 roku przed bisem. Jedyne, czego trochę zabrakło, to wyświetlania poczynań muzyków na żywo - przy takiej muzyce to powinno być jednak standardem. Tym bardziej, że setlista była zacna, w miarę przekrojowa, choć z obszernymi fragmentami ulubionych przez fanów "Metropolis pt. 2: Scenes From The Memory" i "Train of Thoughts".
Wszystko wskazuje na to, że Dream Theater wraca na prawidłowe tory. Mocno zadecyduje o tym kolejny album, „Parasomnia”, którego premiera przewidziana jest na początek przyszłego roku, a którego fragment - mocarny "Night Terror" oczywiście pojawił się w setliście na obecnej trasie. Jednak, koncertowo grupa jest ponownie maszyną nie do zdarcia i życzę muzykom, by jak najdłużej utrzymali ten stan!
Tekst: Gabriel Koleński
Zdjęcia: Jan”Yano”Włodarski